Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Mogła mu powiedzieć Ewa. Co nie znaczy, że ja się upieram, że to Roj.
- Niech oni się pośpieszą z tym śledztwem, bo mnie się urlop skończy. Wszystko mi jedno, kto jest mordercą, byleby go wreszcie złapali!
- Kazio oprzytomnieje i powie, co widział. Za jakie dwa tygodnie...
* * *
 
Alicja mniej więcej od południa szukała listu. Siedziała przy biurku i wykładała na blat potworną kupę różnych papierów. Poprzednio przejrzała już wprawdzie całe biurko dwukrotnie, ale ciągle jej się wydawało, że mogła coś przeoczyć, co przy tej ilości szpargałów było ze wszech miar możliwe.
- Wątpię, czy tą metodą znajdziesz go przed końcem świata - powiedziałam pod wieczór. - Może lepiej szukaj drogą dedukcji. Co robiłaś w chwili, kiedy ten list przyszedł?
- Nie mam pojęcia, kiedy on przyszedł - odparła Alicja ze zniecierpliwieniem. - Zdaje się, że jakieś trzy tygodnie temu.
- Sprawdź w kalendarzu. Zapisujesz sobie przecież otrzymywanie i wysyłanie korespondencji?
- Zapisuję. Nie mogę sprawdzić w kalendarzu, bo nie wiem, gdzie jest kalendarz. Gdzieś mi zginął. Możliwe, że zostawiłam go w biurze.
- Może list od Edka też zostawiłaś w biurze?
- Nie, list od Edka przyszedł do domu. Razem z innymi. Miałam go przeczytać, ale akurat ktoś mi przeszkodził i odłożyłam go, żeby przeczytać później. Poza tym w biurze mam znacznie mniej rzeczy i rzuciłby mi się w oczy.
- Czy jesteś pewna, że nie uprałaś go w pralce?
- Zauważyłabym chyba, jak wyjmowałam bieliznę?
- Mógł być w kieszeni od szlafroka... Alicja spojrzała na mnie jakoś dziwnie ponuro i nieżyczliwie, zostawiła biurko z całym śmietnikiem na wierzchu i poszła do swojego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Taktownie nie pchałam się za nią.
Zosia, która twierdziła, że gospodarskie zajęcia wpływają na nią uspokajająco, kończyła przygotowywać spóźniony obiad. Paweł nakrywał do stołu.
- Ja nie wiem, czy z tym obiadem to dobrze - powiedział do mnie półgłosem. - Śniadanie nam się jakoś upiekło, aleja się trochę boję jeść to wszystko.
- Naprawdę myślisz, że to twoja matka morduje? - zainteresowałam się gwałtownie też półgłosem.
- Nie, nie to. Ale ktoś mógł czegoś dosypać. Nie wiem, z czego jest ten obiad... Zajrzałam do garnków za plecami Zosi.
- Kartofle chyba w porządku - szepnęłam. - Kukurydza była z puszki, ryba mrożona, zresztą kupiłyśmy ją dzisiaj własnoręcznie, razem z sałatą.
- Pomidory! Było w winogronach, może być w pomidorach. Trzeba by najpierw dać komuś na próbę.
- Komu? Masz na oku jakąś ofiarę?
- Widziałem tu kota w ogródku, to chyba jakiś bezpański. Można dać kotu.
- Szczególnie pomidory chętnie zje... Poza tym nie zgadzam się na maltretowanie zwierząt! Człowiekowi, owszem, mogę dać.
- Obiad na stole - powiedziała Zosia.
- Znalazłam rachunek, który mi zginął dwa lata temu - powiedziała melancholijnie Alicja, wychodząc ze swego pokoju. - Uprał się bardzo porządnie, prawie nic nie można odczytać.
- To co robimy? - spytał Paweł niespokojnie. - Łapiemy tego kota?
- I tak nie ruszy najbardziej podejrzanych potraw. Nie zeżre ani pomidorów, ani kukurydzy. Już lepsza byłaby kura. Nie widziałeś gdzieś kury?
- Tylko mrożoną w sklepie...
- Kura będzie jutro, dziś nie miałam głowy do kury - powiedziała Zosia stanowczo. - Siadajcie wreszcie do stołu! Alicja, zostaw, na litość boską, to biurko!
Mniej więcej w połowie obiadu Alicja zostawiła biurko i usiadła do stołu. Była głęboko zamyślona. Uznałam, że zapewne zastosowała się do mojej rady i idzie drogą dedukcji, nie wiadomo tylko, czy zbliżając się ku listowi Edka, czy też oddalając się od niego. Rozmawialiśmy cicho, nie chcąc przeszkadzać jej w tej pracy myślowej. Zosia gniewnym szeptem czyniła Pawłowi wyrzuty na opieszałość przy pracy w ogródku.
Ogródek istotnie wyglądał nieco dziwnie i wymagał pewnych zabiegów. Od czasów kiedy Thorkild budował atelier, pozostały na jego terenie jakby dwa grobowce, jeden mniejszy, na środku, a drugi większy, tuż przy tarasie. Za większym, w dole, znajdowało się bezpośrednie przejście do atelier. Mniejszy był w trakcie likwidacji, ziemia z niego uzupeł­niała wał biegnący wokół od strony ulicy, większy zaś był porośnięty niezwykle bujnym zielskiem, w którym na pierwszy plan wybijały się pokrzywy. Pomiędzy grobowcami leżała olbrzymia kupa schnących gałęzi, wyciętych z drzew i krzewów, porastających wał i przeszkadzających w jego podwyższaniu. Wszystko to razem było jedną z przyczyn, dla których Alicja, wbrew wewnętrznym, dość zrozumiałym oporom, zdecydowała się na zainsta­lowanie owej niskiej lampy, oświetlającej tylko kawałek tarasiku i pozwalającej ukryć w mroku całą resztę.
Rozgoryczony Paweł protestował przeciwko obarczaniu go winą za całość pejzażu.
- Drzewo rżnęła Joanna - oświadczył wzburzonym szeptem. - Ja miałem wozić ziemię! Ja tego tam nie kładłem!
- To dlaczego nie wozisz?
- Którędy? Gałęzie leżą na środku!
- To dlaczego ich nie porąbałeś i nie spaliłeś?
- Joanna mi nie pozwoliła!
- Fakt - przyświadczyłam cicho, ale stanowczo. - Ja mu nie pozwoliłam. Drewno należy do mnie, niech się nie czepia.
Zosia zaczęła wobec tego czepiać się nas obydwojga.
- Przecież to nie może tak zostać, co wy sobie wyobrażacie? Wyjedziemy, a Alicja ma to wszystko sama zrobić? Rozbebeszyć było komu, ale skończyć to już nie ma! Kto niby ma być od tego?