Każdy jest innym i nikt sobą samym.

To miał być dowcip. Ne’er-do-well. Bierz coraz więcej. - Przyszłaś się powygłupiać? - Będąc przez ponad trzy miesiące jego żoną, jego partnerką w Blefie, świetnie wiedziała o jego bezsenności. - Mam kaca - wyjaśnił. - Poza tym przegrałem w nocy Berkeley do Walta Remingtona. O czym dobrze wiesz. Więc nie mam nastroju do żartów.
- No to zrób mi kawy - zażądała. Zdjęła kurtkę na kożuszku i przerzuciła przez krzesło. - Albo ja ci zaparzę. Wyglądasz marnie - dodała ze współczuciem.
- Berkeley. Po co w ogóle wystawiałem akt własności? Nawet nie mogę sobie przypomnieć. Mając tyle innych dzierżaw... Musiałem ulec impulsowi autodestrukcji. - Zamilkł. - Lecąc tu, usłyszałem Ontario na wszystkich zakresach.
- Ja też - potaknęła.
- Ich ciąża cię podnieca czy dołuje?
- Nie wiem - odparła chmurnie. - Cieszę się, że im się udało. Ale... - Z założonymi rękami krążyła po mieszkaniu.
- Mnie dołuje - wyznał Pete i postawił czajnik na kuchence.
- Dziękuję - zasyczał czajnik, a raczej efekt Rushmore’a.
- Nie sądzisz, że moglibyśmy się spotykać poza Grą? To się czasami zdarza - odezwała się Freya.
- To byłoby nie fair wobec Clema.
Solidarność z Clemem Gainesem - przynajmniej chwilowo - przeważyła u Pete’a nad uczuciem do Freyi.
Poza tym był ciekaw swojej przyszłej żony. Prędzej czy później wskazówka stanie na trójce.
2
 
Nazajutrz rano Pete’a Gardena obudziły dźwięki tak cudownie nieprawdopodobne, że zerwał się z łóżka i stał przez chwilę, nasłuchując bez ruchu. Słyszał dzieci. Kłóciły się gdzieś pod oknami jego mieszkania w San Rafael.
Głosy należały do chłopca i dziewczynki. To znaczy, że od czasu jego ostatniej bytności w hrabstwie doszło do narodzin. W dodatku z rodziców P-ujemnych. Nie posiadających dóbr umożliwiających uczestnictwo w Grze. Nie do wiary, powinien podarować rodzicom małe miasteczko... San Anselmo lub Ross, albo jedno i drugie. Zasłużyli na szansę, by grać. Chyba że nie mają na to ochoty.
- Ty taki. - Dziewczynka była mocno zagniewana.
- Ty owaka. - W głosie chłopczyka brzmiało potępienie.
- Oddawaj! Odgłosy szamotaniny.
Zapalił papierosa, pozbierał garderobę i zaczął się ubierać.
Jego wzrok padł na oparty o ścianę w kącie pokoju karabin MV-3... przystanął, zalany falą wspomnień o wszystkim, co wiązało się z tą staroświecką, znakomitą bronią. Swego czasu przygotowywano go do odparcia chińskich komunistów właśnie tym typem karabinu. Jednak MV-3 nigdy nie ujrzał wojny, gdyż chińscy komuniści nie pojawili się... przynajmniej we własnej osobie. Wysłali za to swoich ambasadorów w postaci promieniowania Hinkla, wobec którego cały arsenał MV-3 kalifornijskiej armii obywatelskiej okazał się bezsilny. Promieniowanie z satelity Wasp-C dokonało reszty i Stany Zjednoczone przegrały. Co nie znaczy, że Chiny Ludowe zwyciężyły. Nikt nie wygrał. Dopilnowały tego cholerne promienie Hinkla, obiegając cały świat.
Pete ocknął się, wziął do ręki MV-3 i uniósł, jak przed laty, za młodu. Broń, uświadomił sobie, miała prawie sto trzydzieści lat. Prawdziwy staroć. Czy nadal była sprawna? Nieważne... nie było już kogo zabijać. W wyludnionych miastach Ziemi tylko szaleniec mógł znaleźć powód, by strzelać. W dodatku zawsze jeszcze miał szansę się rozmyślić. Zważywszy na to, że Kalifornia liczyła niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców... Ostrożnie odstawił broń.
Karabin z założenia nie służył do zabijania ludzi; jego maleńkie naboje A miały za zadanie unieruchomić radzieckie czołgi TL-90, przebijając ich pancerz. Chciałbym zobaczyć „morze ludzkich głów” z tamtej epoki, pomyślał, wspominając filmy szkoleniowe demonstrowane przez dowództwo Szóstej Armii. Chińczycy, nie-Chińczycy, przydałoby się więcej ludzi.
Chylę czoło przed tobą, Bernhardcie Hinklu, pomyślał z sarkazmem. Humanitarny geniuszu bezbolesnej broni... miałeś rację, obyło się bez bólu. Nie czuliśmy nic, nawet o niczym nie wiedzieliśmy. Dopiero później...