Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Podobnie srebro. Na początek
— wyciągnij srebrne łańcuchy.
— Nie mam narzędzi. Chcesz, bym grzebał w brudzie moimi rękoma? Jak głę-
boko?
— Wcale nie głęboko. Płytko. Przez wieki wypychałem srebrne łańcuchy ku po-
wierzchni. Miałem nadzieję, że ktoś je znajdzie i zabierze jako skarb. Czy srebro
dalej jest w cenie?
— Jak nigdy przedtem.
— Więc weź je z moim błogosławieństwem. Podejdź i kop.
— Ale... ale z drugiej strony nie wszystko zostało ustalone — jak długo to po-
trwa? Cały proces? Co jeszcze będę musiał zrobić? — zapytał Borys.
— Zacznijmy dzisiaj, skończymy jutro.
— To znaczy, że nie można wyciągnąć cię z ziemi natychmiast? — Dragosani
starał się nie okazywać uczucia ulgi.
— Nie można, jestem za słaby. Czuję, że masz dla mnie dar. To dobrze. Nabiorę
trochę sił z twojej daniny... a kiedy wyciągniesz łańcuchy...
— Dobrze — uciął nekromanta. — Gdzie mam kopać?
— Podejdź bliżej, mój synu. Podejdź do samego środka. Tutaj! Tutaj! Teraz mo-
żesz kopać...
Ciarki przeszły po plecach nekromanty. Przykucnął i zaczął rozdrapywać pal-
cami warstwę zbutwiałych liści. Zimny pot wstąpił na jego czoło — nie od wysił-
ku. Pamiętał, co wydarzyło się, gdy był tu ostatnim razem. Wampir poczuł napię-
cie w jego mózgu i zaśmiał się ponuro.
— Co, boisz się mnie, Dragosani? A tak się przechwalałeś. Taka odważna mło-
196
197
da krew, a tu stary Tibor Ferenczy, biedny, nieumarły stwór w ziemi. Wstydź się, mój synu!
Borys zerwał wierzchnią warstwę gleby, odsunął na bok, dokopał się na pięć,
sześć cali. Sięgnął głębiej do zamarzniętej ziemi. Kiedy raz jeszcze zanurzył pal-
ce w dziwnie żyznej ziemi, dotknął czegoś — chłodnego i gładkiego. Ruszył ener-
giczniej i odsłonił pierwsze ogniwa solidnego łańcucha — były długie na dwa cale,
grube na pół cala.
— Ile... ile tego tu jest? — wysapał.
— Wystarczająco dużo, żeby mnie tu trzymać — padła odpowiedź. — Do dziś!
Słowa Wampira, proste i spontaniczne, zawierały groźbę, która zjeżyła włosy
Dragosaniemu. Głos Tibora bulgotał niczym gotująca się smoła, był pełen zła. Ne-
kromanta, uważał siebie za potwora, ale w obliczu Starego Diabła czuł się niewin-
ny jak niemowlę.
Złapał za srebrne ogniwa, powstał natężając się. Zdziwił się, że wyciąga łańcu-
chy z taką łatwością, które rozdzierały strupy gleby, warstwę zgniłych liści. Wstrzą-
snął korzeniami drzew, które rosły przez tyle lat na tajemnym miejscu. Trzy razy
powracał, odciągając skarb na kraj kręgu, z dala od korzeni, zniszczonej płyty i ro-
zerwanej ziemi. Dragosani przepuszczał, że musiało być tu dobre dwieście, trzysta
kilogramów kruszcu. Na zachodzie byłby bogaczem, ale w Moskwie... najmniejsza
próba skorzystania z majątku skończyłaby się wyrokiem przynajmniej dziesięciu
lat pracy w syberyjskich kopalniach soli. Prawo ZSRR nazwałoby ten przypadek
kradzieżą, a nie znalezieniem skarbu.
Z drugiej strony, coś znaczył dla niego ten kruszec. Nie mógł się nim cieszyć jak
zwykły człowiek. Wkrótce będzie się rozkoszować, kiedy wszyscy ludzie, zaczną
pełzać u jego stóp, a przywódcy wszystkich państw będą składać hołd na dworze
wielkiego supermocarstwa — Wołoszczyzny. Takie były myśli Borysa, gdy wycią-
gnął ostatnie łańcuchy. Wyprostował się i oddychał ciężko. Patrzył w ciemność, na
rozwarstwioną, rozdartą ziemię.
Zaśmiał się, gdy przypomniał sobie, jak do niedawna trudno było mu dojrzeć
cokolwiek w mroku, nawet kocimi oczyma. A teraz, było jasno jak w dzień! Kolej-
ny dowód, że wampir zagnieździł się na dobre, tuczył się w jego ciele. Nekromanta