Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Nie wiem, jak liczne oddziały ma on ze sobą, ale są to świetnie przeszkoleni i groźni wojownicy i według Tully’ego wszyscy są co najmniej czelami.
Zamilkłem na chwilę, dając jej trochę czasu na przetrawienie tej informacji.
– Poza tym... nie jesteś zainteresowana tym, co zamierzają uczynić?
– Chyba... chyba tak. W porządku, idziemy.
Poszliśmy razem drogą na rynek. Wszystko było pozamykane, nawet bank, i panował ogólny nastrój oblężenia. Nie podobał mi się ten nastrój: ten niesamowity spokój, napięcie tak zgęstniałe, że czuło się niemal jego dotyk, jak dotyk pajęczyny czy gęstej mgły, i to pomimo jasnego, bezdeszczowego poranka.
Większość z tej pierwszej grupy zebrała się już na rynku i wokół niego. Rynek bez ulicznych sprzedawców i kawiarnianych stolików wyglądał dziwnie pusto. W samym jego środku, na kawałku trawnika, gdzie kilka miesięcy wcześniej odbył się nasz uroczysty ślub, wzniesiono niewielkie podwyższenie. Cztery ulice prowadzące na rynek wypełnione były oddziałami żołnierzy w czarno – złocistych, cesarskich mundurach Charona. Uderzył mnie ich złowrogi wygląd, a także fakt, że uzbrojeni byli w równie groźnie wyglądającą broń nieznanej mi konstrukcji. Rozejrzałem się po dachach budynków handlowych i popatrzyłem na dach ratusza, wszędzie tam zauważyłem oznaki jakiegoś ruchu, o którym świadczyły niespodziewane refleksy świetlne. Morah nie ryzykował. Nie miałem pojęcia, czym strzelano z tej broni, ani jaki był jej zasięg, ale byłem pewien, że siły te są w stanie zmieść wszystkich obecnych na placu. Nie była to zbyt pocieszająca refleksja.
Zala zerkała na żołnierzy i przełykała nerwowo ślinę, ściskając przy tym moją dłoń.
– Park?
– Tak?
– Trzymajmy się blisko Tully’ego. Przynajmniej będziemy mieć jakąś ochronę.
– Niezły pomysł, o ile oczywiście uda nam się odnaleźć go w tym tłumie. – Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem czarownika. – Spróbujmy poszukać go w ratuszu. Stamtąd zresztą miał wyjść sam Morah.
Skinęła głową i zaczęliśmy przedzierać się przez tłum zaniepokojonych ludzi; kręcili się tam i z powrotem, zerkając na żołnierzy i z rzadka się tylko odzywając. Byliśmy już przy drzwiach wejściowych; kiedy te otworzyły się nagle i pojawili się w nich Morah i Kokul w otoczeniu czterech żołnierzy. Zala zatrzymała się na widok szefa ochrony; wydając cichutki okrzyk w momencie, kiedy ujrzała jego dziwne i straszne oczy. Morah nie zwrócił na nas jednak najmniejszej uwagi i wykorzystując do utorowania mu drogi swą straż przyboczną, jak zauważyłem: cztery kobiety, celowo wybrane, by przytrzeć Unitytom nosa, skierował się ku podwyższeniu. Tak naprawdę ta straż przyboczna nie była mu zupełnie do niczego potrzebna; nikt nie ośmieliłby się stanąć mu na drodze.
Tully poszedł za nim, ale na podwyższenie nie wszedł. Chciałem do niego podejść, ale Zala powstrzymała mnie.
– Nie. Zostańmy lepiej tu, przy budynku, obok wejścia – zaproponowała z jakąś nadzieją w głosie. Rozejrzałem się i zrozumiałem, co ona na myśli.
W wypadku jakiejś strzelaniny był to doskonały punkt odwrotu, a na dodatek, na dobrze mi znanym terenie.
Morah, stojący samotnie tam na podwyższeniu, był bez wątpienia postacią imponującą. Widziałem te jego niesamowite oczy badające zarówno tłum, jak i rozmieszczenie własnych oddziałów. W powietrzu wyczuwało się pełne napięcia wyczekiwanie, jak gdyby każdy z obecnych wiedział, że za chwilę rozpocznie się coś wyjątkowego; że nastąpi coś złego. Nawet Zala wydawała się mieć podobne odczucia. Jeśli zaś chodzi o mnie samego, to cóż, należałem przecież do tych, którzy znajdowali się po właściwej stronie... i wręcz nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak działają ci ważniacy. Za długo już było tu nudno.