Ptak łypnął na niego z dezaprobatą, więc zaczął go znów głaskać.
- Nie sądzę, by ten strach zrodził się w tobie - rzekł w końcu. - Myślę, że masz rację w swoich odczuciach: nadciąga niebezpieczeństwo, którego nie znamy, a ty je przeczuwasz.
An'desha odetchnął z ulgą. Do tej pory Śpiew Ognia uważał te napady lęku za spóźnioną reakcję na ostatnie przeżycia. Jednak to go nie uspokoiło.
- Z... Zmora Sokołów nie miewał przeczuć... Adept wzruszył ramionami.
- Zmora Sokołów nie chciał nigdy znać przyszłości - zauważył. - Zakładał, że wydarzenia potoczą się zgodnie z jego wolą. Nie jesteś nim; Gwiaździstooka mogła obdarzyć cię darem jasnowidzenia.
To możliwe; jednak An'desha chętnie oddałby ten “dar”. Te odczucia musiały się odbić na jego twarzy, gdyż Śpiew Ognia uśmiechnął się lekko.
- Najbardziej prawdopodobne jest zagrożenie ze wschodu - ciągnął. - Imperium, którego Valdemar tak się obawia, posiada wielu magów. Nie sądzę, by zakończyli swe podboje na granicy Hardornu.
An'desha siedział bez słowa, podczas gdy Śpiew Ognia snuł dalsze domysły. Miał rację, Imperium na pewno zagrażało Valdemarowi, lecz An'desha wcale nie był pewny, czy jego lęki wiążą się z tym właśnie krajem. To nie było tylko przeczucie wojny, lecz czegoś gorszego.
“Kiedy jeszcze przebywałem w ciele Zmory Sokołów i awatary Bogini przyszły mnie uwolnić, czy nie wspomniały właśnie o tym?” Im dokładniej przypominał sobie ich słowa, tym bardziej umacniał się w przekonaniu o swej racji. Awatary żyły kiedyś na ziemi jako ludzie - kobieta pochodziła z klanu Sokolich Braci, mężczyzna był szamanem Shin'a'in. Nauczyli go, jak powoli wnikać w umysł Zmory Sokołów tak, by tego nie dostrzegł, a także - jak dotrzeć do odległych wspomnień maga. Przynajmniej raz wspomnieli, iż jeżeli An'desha zdoła powrócić do swego ciała, będzie musiał zmierzyć się z jeszcze większym niebezpieczeństwem. Gdyby tylko pamiętał ich słowa! Wtedy jednak zbyt się przejmował własnym losem, by zwracać uwagę na mgliste aluzje o dodatkowym zagrożeniu, jakby nie dość było niebezpieczeństw tu i teraz!
Śpiew Ognia rozważał ciągle możliwość ataku ze strony Imperium, i An'desha na próżno usiłował podsunąć mu inne rozwiązania. W końcu dał za wygraną; wiedział, że na upór adepta nie ma siły. Mógł tylko potakiwać, lecz jego myśli zataczały coraz szersze kręgi. Niebezpieczeństwo nie nadejdzie ze wschodu, ale w takim razie skąd? Co może być groźniejszego od armii potężnych magów, większej od czegokolwiek, co Valdemar dotychczas widział?
Gdyby tylko sobie przypomniał...
ROZDZIAŁ TRZECI
Karal pogładził nerwowo szyję swego wierzchowca, starając się nie przyglądać zbyt ostentacyjnie strażnikom granicznym Valdemaru. Koń przebierał niespokojnie nogami, wyczuwając emocje ludzi, więc jeździec zsiadł i chwycił wodze tuż pod końskim pyskiem, co trochę uspokoiło zwierzę. Powiał lekki, ciepły wietrzyk, chłodząc spocone twarze i mokre końskie grzbiety. Karal poklepał szyję wierzchowca; jego bliskość i swojski zapach koiły wzburzone nerwy. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się nic złego podczas konnych eskapad, miał więc nadzieję, że i teraz szczęście go nie opuści. Trafił mu się dobry, młody wałach, już ułożony wprawną ręką, zanim poprzedni właściciel oddał go na służbę Panu Słońca Vkandisowi jako część należnej dziesięciny. Promienie słoneczne lśniły na idealnie gładkiej sierści bez najmniejszego zadrapania, a z oczu zwierzęcia biła inteligencja. Karal nie rozumiał, dlaczego ktoś zdecydował się oddać w dani takiego wierzchowca - widocznie ów ktoś poważnie pojmował swoje obowiązki wobec Pana Słońca i przysłał “pierwsze i najlepsze owoce swej pracy”, jak nakazywała Księga. Zwykle ludzie oszukiwali, jak mogli, oddając co słabsze i gorsze sztuki.
,,Co nam obu wyszło na dobre, Trenerze.”
Wałach okazał się zbyt mały i lekki, by pójść do kawalerii i zbyt nerwowy dla zwiadowcy, więc skierowano go do świątyni. Karal znał się na koniach i upatrzył go sobie od razu, kiedy tylko mistrz zaproponował mu wybranie wierzchowca. Był to trafny wybór; wielkie zalety zwierzęcia rekompensowały z nawiązką jego niecierpliwość. Karal ochrzcił go imieniem Trenor, na pamiątkę młodszego brata, który tak samo przestępował z nogi na nogę w chwilach oczekiwania. Na pewno nie było lepszego wierzchowca w stajniach świątyni i Karal czuł złośliwą satysfakcję, gdy reszta nowicjuszy obserwowała go z zazdrością. Nikt z nich nie przewyższał go w umiejętnościach jeździeckich, chociaż ich konie robiły o wiele większe wrażenie niż niepozorny Trenor. Oni w większości wywodzili się ze szlachty i nie zniżali się do wybierania dla siebie wierzchowca - zakładając, że byliby w stanie odróżnić rumaka bojowego od konia pociągowego. Oczywiście nikt nie poprosił go o pomoc w wyborze. Na pewno wysyłali służących do stajni z rozkazem znalezienia wierzchowca odpowiedniego do ich pozycji. Teraz płacili za pychę bólem stawów i mięśni, gdyż spośród reszty koni nie dało się już nic wybrać. Były to zwierzęta duże, okazałe, pochodzące ze stad rycerskich, przyjemne dla oka, lecz twarde w pysku, złośliwe i kościste. Jazda na nich okazywała się prawdziwą torturą. Oczywiście, można by je odpowiednio ułożyć - Karal miał w tym wprawę - lecz po co, skoro żaden z nowicjuszy nie poprosił go o pomoc ani na nią nie zasłużył? Niech teraz cierpią; Vkandis wie, ile oni przyczynili mu cierpienia podczas długich lat nowicjatu.
Jednak ten czas już minął. Jeszcze przed końcem służby u mistrza Ulricha, Karal zostanie kapłanem Vkandisa, równym wszystkim innym w Karsie oprócz Syna Słońca. Nikt nie odważy się go poniżać z powodu niskiego pochodzenia.
Spojrzał w górę, w bezchmurne niebo. ,,W Świetle Pana wszyscy jesteśmy równi” - przypomniał sobie. “Tak, a krowy nauczą się fruwać!”
Trenor znów zaczął tańczyć, lecz Karal trzymał go mocno i cicho uspokajał. Jak długo nie widział już imiennika swego wierzchowca, tak samo niecierpliwego? Trzy lata? Nie, dwa. “Ale jeśli valdemarska eskorta nie pojawi się wkrótce, mały zdąży dorosnąć, zanim wrócę do domu!”