– I matka sowa się wprowadziła. Uwiła sobie gniazdo na samym środku Szarego Tuzina, bezczelna jak mało kto.
– A więc to rzadkość?
Przytaknęła.
– Oczywiście, sowy są mądre, cierpliwe i ostrożne. Mądrość wyklucza bezczelność. – Napiła się z miseczki, elegancko trzymając uchwyt między kciukiem i palcem wskazującym. – Dlatego właśnie z sów są kiepskie heroiny.
Mądrość wyklucza bezczelność. Po moich ostatnich przygodach w Trebon nie mogłem się z tym nie zgodzić.
– Ale ta sowa ma naturę awanturniczą? Poszukiwaczka przygód?
– O, tak – zgodziła się Auri, jej oczy zrobiły się wielkie. – Niczego się nie boi. Ma oblicze jak niegodziwy księżyc.
Nalała sobie znowu maleńką miseczkę miodowego wina, resztkę przelała do filiżanki. Po przechyleniu butelki do góry dnem złożyła usta w ciup i dmuchnęła dwa razy w szyjkę, tak że ta wydała huczący odgłos.
– Gdzie moje pytanie? – chciała się dowiedzieć.
Zawahałem się niepewny, jak zareaguje na moją prośbę.
– Zastanawiałem się, Auri. Czy nie miałabyś nic przeciwko, żeby mi pokazać Podspodzie?
Auri uciekła wzrokiem, nagle zawstydzona.
– Kvothe, myślałam, że jesteś dżentelmenem – powiedziała, obciągając znaczącym gestem swoją obszarpaną koszulkę. – Wyobraźcie sobie, prosić dziewczynę o pokazanie jej podspodzia. – Spuściła wzrok, włosy opadły jej na twarz.
Na chwilę wstrzymałem oddech i następne słowa dobrałem ostrożnie, żeby jej przypadkiem nie przepłoszyć z powrotem pod ziemię. Kiedy tak sobie myślałem, zorientowałem się, że Auri zerka na mnie zza zasłony włosów.
– Auri – zapytałem powoli – żartujesz sobie ze mnie?
Popatrzyła mi w oczy i uśmiechnęła się.
– Tak, jasne – oznajmiła dumnie. – Czy to nie cudowne?
Przez ciężką metalową kratkę na opuszczonym dziedzińcu Auri zaprowadziła mnie w Podspodzie. Wziąłem moją przenośną lampę, żeby oświetlać sobie drogę. Auri miała własne źródło światła, coś, co trzymała w zwiniętych dłoniach, a co dawało słabą, niebieskozieloną poświatę. Byłem ciekawy, co to jest, lecz nie chciałem wydobywać z niej zbyt wielu tajemnic naraz.
Z początku Podspodzie wyglądało dokładnie tak, jak oczekiwałem. Tunele i rury. Rury ściekowe, rury kanalizacyjne, instalacja parowa i gazowa. Wielkie czarne rury z żeliwa, którymi mógłby się przecisnąć dorosły człowiek, mniejsze, mosiężne, błyszczące rurki, nie grubsze niż kciuk. Poza tym bezkresny labirynt kamiennych tuneli, rozwidlających się i schodzących pod dziwnymi kątami. Jeżeli miejsce to zostało zbudowane wedle jakiegokolwiek projektu, nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić jego założeń.
Auri poprowadziła mnie krętą trasą, dumna jak matka, podekscytowana jak mała dziewczynka. Jej entuzjazm okazał się zaraźliwy i wkrótce sam też uległem podnieceniu przygodą, zapominając na chwilę o pierwotnych powodach, dla których chciałem zbadać tunele. Nie ma nic równie rozkosznie tajemniczego jak sekret ukryty na własnym podwórku.
Zeszliśmy po trzech spiralnych klatkach schodowych z kutego czarnego żelaza i dotarliśmy do Szarego Tuzina. Poczułem się, jakbym stanął na dnie wąwozu. Zadzierając głowę, widziałem słaby cień księżycowej poświaty, sączącej się przez kratki odpływowe na górze. Matki sowy nie było, ale Auri pokazała mi gniazdo.
Im głębiej wszak schodziliśmy, tym dziwniejsze stawało się otoczenie. Okrągłe tunele, którymi biegły ścieki i rury, ustąpiły korytarzom o kwadratowym przekroju i klatkom schodowym zasłanym gruzem. Zbutwiałe drewniane drzwi wisiały na zardzewiałych zawiasach, gdzieniegdzie ziały wejścia do wpółzawalonych komnat pełnych próchniejących stołów i krzeseł. W jednym pokoju dostrzegłem podwójne okno w ceglanej framudze, mimo iż wedle mego rozeznania znajdowaliśmy się co najmniej pięćdziesiąt stóp pod ziemią.
Zagłębiliśmy się jeszcze bardziej, aż dotarliśmy do Samodna, pomieszczenia przypominającego katedrę, tak wielkiego, że ani niebieskie światło Auri, ani moje czerwone nie sięgało stropu. Wszędzie wokół nas stały wielkie, stare machiny. Niektóre rozsypane na kawałki – połamane sprzęgła dłuższe niż wzrost człowieka, skruszałe skórzane pasy transmisyjne. Wielkie drewniane belki, które pod dotykiem eksplodowały chmurami białego grzyba, ale też ogromne niczym szeregi żywopłotów.
Inne maszyny były z pozoru nietknięte, choć i na nich czas odcisnął swe piętno. Podszedłem do żelaznego bloku wielkiego jak wóz drabiniasty i w ręku został mi płat rdzy rozmiarów talerza. Pod nim nie było nic prócz... rdzy. Obok bloku znajdowały się trzy wielkie kolumny, pokryte tak grubą warstwą zielonej patyny, że przypominała mech. Przeznaczenia wielu z potężnych machin nawet nie sposób było zgadywać, ponieważ wyglądały nie tyle na zardzewiałe, ile na stopione. Ale dostrzegłem coś, co mogło być kołem wodnym, wysokim na trzy piętra. Leżało w suchym kanale, który biegł przez środek pomieszczenia.
Miałem zaledwie nikłe wyobrażenia na temat tego, jakie mogło być przeznaczenie tych maszyn. Nie miałem pojęcia, dlaczego stały tutaj od niezliczonych wieków, głęboko pod ziemią. Nie wydawały się...
Rozdział 88
Interludium – szukam...