Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Roger, bez odbioru. — Książę uśmiechnął się, wstał i szturchnął śpiącą
obok niego dziewczynę. — Despreaux! Co to ma znaczyć, u licha? Chrapiecie,
kiedy wasz książę jest w niebezpieczeństwie?
319
*
*
*
Krindi Fain nie wiedział, gdzie jest jego batalion ani pułk. Nikt inny najwy-
raźniej również tego nie wiedział, lecz ponieważ widok dowódcy błąkającego się
w samym środku odwrotu i szukającego macierzystej jednostki wpłynąłby źle
na morale żołnierzy, Fain zostawił swoją kompanię ze strażą pilnującą jucznych
zwierząt i udał się na poszukiwania.
Był trochę otępiały ze zmęczenia i niewyspania, ale natychmiast oprzytom-
niał, kiedy wpadł na jakąś przeszkodę.
— Co wy tu robicie, żołnierzu? — spytał adiutant Bistem Kara. Fain zrobił
wielkie oczy, widząc stojących dookoła oficerów.
— Krindi Fain, p.o. porucznika, kompania Delta, batalion strzelecki pułku
Marton! — wyrecytował, salutując. — Szukam swojego batalionu, sir!
— Fain? — zahuczał Kar. — Jeszcze niedawno byliście plutonowym-instruk-
torem.
— To długa historia, panie generale — powiedział p.o. porucznika, stając na
baczność. — Jeśli można, pozwolę to wyjaśnić majorowi Ni i plutonowemu Ju-
lianowi!
— Kompania Delta? — zdziwił się jeden z oficerów. — Myślałem, że tam
dowodzi porucznik Fonal. Ci harcownicy na południowo-zachodniej flance to by-
liście wy, prawda?
— Tak jest, sir — powiedział Fain. — Próbujemy teraz znaleźć drogę do do-
mu, sir.
Generał Kar wybuchnął grzmiącym śmiechem.
— To najlepsze określenie tego domu wariatów, jakie słyszałem — powie-
dział, a jego sztab zawtórował mu śmiechem. Fain przypuszczał, że powinien do
nich dołączyć, ale był zbyt zmęczony. Podniósł ludzkim gestem wszystkie cztery
ręce.
— Próbuję tylko znaleźć swoją jednostkę, sir. — Przez tych czyściutkich szta-
bowców, którzy bez wątpienia zjedli gorące śniadanie i nie wiedzieli, co to jest
brud i krew, rozbolała go głowa.
— Już nie szukajcie — powiedział Kar. — Zbierzcie swoich ludzi i przypro-
wadźcie ich tutaj. Przypilnujcie, żeby dostali coś do zjedzenia, a potem zastąpicie kompanię ochraniającą sztab dowodzenia. Wolę, żeby moich pleców pilnowali
doświadczeni w walce weterani.
— Dziękuję panu, sir — powiedział Fain.
— To ja wam dziękuję. Podziękujcie ode mnie swojej kompanii. Kiedy wró-
cimy do Sindi, zrobię to osobiście.
— Tak jest, sir — powiedział p.o. porucznika. — Pójdę po swoją kompanię.
320
*
*
*
Odwrót przez las trwał wiele godzin. Siły Bomanów wydawały się nie do
wyczerpania, na miejsce każdego zabitego wyskakiwali jak spod ziemi dwaj na-
stępni. Kawaleria była właściwie bezużyteczna, nie dość, że civan były zmęczone,
to układ terenu nie pozwalał na rozwinięcie szarży. Kilku jeźdźców z karabina-
mi wysłano do zamknięcia luk w szeregu. Rastar i Honal trzymali jeden oddział
w siodłach w razie potrzeby szybkiej reakcji.
Piki nie przydały się w dżungli bardziej niż jazda, ale za to uzbrojeni w asagaje włócznicy raz po raz dowodzili, jak wiele są warci. Bomani atakowali flanki, ale
za każdym razem ich odpierano i wybijano. Dławiące kłęby dymu unosiły się
niczym gęsta mgła pod sklepieniem z gałęzi. Wydawało się, że koszmarna walka,
trzask wystrzałów, wycie pocisków i wrzaski rannych i umierających nigdy się
nie skończą.
Cofające się pułki dotarły wreszcie do skraju lasu.
Pahner zobaczył z murów Sindi oddziały wychodzące z dżungli. Bistem Kar
zabrał większość zabitych i wszystkich rannych. Poniósł niewiele strat. Miał oczy-wiście ogromną przewagę w postaci świetnie uzbrojonych żołnierzy, ale Pahner
podejrzewał, że k’vaernijski generał dałby sobie radę nawet z podobnie uzbro-