Ale i jedna wystarczy. Jeśli
się tylko zrobi z niej właściwy użytek.
Stałem przez chwilę oszołomiony. A potem powtórzyłem w zamyśleniu:
— Tak, jeśli się zrobi właściwy użytek.
178
*
*
*
Zaraz następnego dnia postanowiliśmy zrobić właściwy użytek z gaśnicy.
Właśnie nadarzyła się okazja, bo przyszli podnieceni bracia Odjemkowie z wiado-
mością, że Zenon ze swoimi ludźmi rozpalił ognisko na zalesionym zboczu hałdy,
w pobliżu miejsca zwanego „Diablim Zjazdem”, i co najważniejsze, że jest przy
nim schwytana wiewiórka Kita.
— Trzyma ją w żelaznej klatce — mówili wzburzeni — jeśli się pośpieszymy,
możemy go jeszcze zastać tam i przyskrzynić.
Natychmiast dałem sygnał do wymarszu. Ja zabrałem gaśnicę, bracia Odjem-
kowie pistolety na wodę, a Długi Tomek i Tadzik Myszka pompki motocyklowe,
również w charakterze rozpylaczy.
Zanim przybyliśmy na miejsce, ściemniło się już prawie zupełnie. Przez plą-
taninę gałęzi ogołoconych z liści widać było czerwone języki płomieni, a dookoła
nich ciemne sylwetki Koczowników Zenona.
Ostrożnie zaczęliśmy podkradać się coraz bliżej. Rozróżnialiśmy już twarze
poszczególnych chłopców. Siedzieli w kucki dookoła ogniska i piekli ziemniaki.
Koło nich stały plecaki pełne jabłek i gruszek. Zapewne łupy z ogrodu. Zauważy-
liśmy także Zenona. Obok niego stała klatka z wiewiórką.
Podczołgałem się pod ostatnie zarośla. Zenon wydobył właśnie z kieszeni
garść laskowych orzeszków i wtykał je przez pręty klatki Kicie. Ale wiewiórka
cofała się tylko przerażona.
— Głupia — mruknął Zenon i prztyknął w nią ostatnim orzechem — nie wi-
działem równie upartego stworzenia.
Nie panowałem dłużej nad sobą. Uruchomiłem gaśnicę i wycelowałem
w ognisko. Gaśnica zabulgotała, zakaszlała jak dychawiczny chory człowiek i na-
gle strzyknęła strumieniem białej piany. Ogień zasyczał i zgasł momentalnie.
Ogarnęły nas ciemności. Przerażeni Koczownicy zerwali się na nogi. Ja sam by-
łem nie mniej przerażony nadzwyczajną sprawnością instrumentu. Chciałem za-
tamować gaśnicę, ale zapomniałem, jak się to robi, i szprycowałem dalej na oślep.
Rozległy się mrożące krew w żyłach wrzaski. W ciemności kotłowały się ja-
kieś bezkształtne, białawe postacie, jakby figurki z ciasta. Śnieżna piana oblepiała je od stóp do głów. Gaśnica szprycowała dalej. Wkrótce wszyscy Koczownicy stali się podobni do stada oszalałych śniegowych bałwanów. Jak stado nieszczęsnych
duchów rozbiegli się na wszystkie strony. Wkrótce zniknęli nam z oczu.
Staliśmy chwilę oniemiali. Gaśnica uspokoiła się nareszcie. Z jej gardzieli
ściekała już tylko biała ślina, jak z paszczy wyczerpanego walką zwierza.
Długi Tomek poświecił latarką. Przy zdławionym ognisku szamotała się
w klatce wystraszona wiewiórka.
— Weźcie ją — powiedziałem zmęczony — jutro wypuścimy ją do ogrodu.
Tomek podniósł klatkę.
179
— Jabłka chyba też zabierzemy. Należy się jako zdobycz wojenna — powiedział.
Odjemkowie poczęli szukać jabłek, ale okazało się, że dosłownie wszystkie
zostały stratowane na miazgę przez oszalałych Koczowników. W tym stanie rze-
czy poprzestaliśmy na posileniu się pieczonymi ziemniakami, które Tadzik Mysz-
ka wygrzebał z gorącego popiołu.
Pół godziny później, dźwigając pustą gaśnicę i klatkę z wiewiórką, zmęcze-
ni, ale szczęśliwi z powodu nadzwyczajnych wyników akcji, wspinaliśmy się na
schody wiodące na nasz strych. Najprzyjemniejsze chwile były dopiero przed na-
mi. Cieszyliśmy się na myśl, że będziemy mogli wyciągnąć się wygodnie na fo-
telach i roztrząsać w zaciszu gabinetu szczegóły zwycięskiej wyprawy.
Tym razem jednak rozczarowaliśmy się srodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi
strychu, a Tomek poświecił elektryczną latarką, stanęliśmy jak wryci.
N i e b y ł o j u ż g a b i n e t u !
Zniknęły wygodne legowiska, stare fotele, sterty książek i pism, wypchane
ptaszyska i gramofon z zieloną tubą. W skrzyniach, zamiast czcigodnych ciuchów,
połyskiwał smętnie piasek. Na miejscu sienników stało wiadro z wodą. Na kro-
kwi, gdzie suszyliśmy błony fotograficzne, wisiała na sznurku wielka patelnia.
Widniał na niej biały kredowy napis: gong. Obok na podobnym sznurku wisiał
młotek. Na ścianie komina rozpościerało się ogłoszenie porządkowe straży.
Ocalała tylko stara komoda i stół. Widać były za ciężkie i nie dały się ru-
szyć. Oczywiście ze stołu zniknęła świeca. Na jej miejscu zauważyłem natomiast
kartkę z bloku rysunkowego, zapisaną równym, kaligraficznym pismem mojego
młodszego brata.
Ja i moi koledzy zabezpieczyliśmy strych babci. Nie wiem tylko,
gdzie się podziała gaśnica. W razie pożaru uruchomić gong alarmo-
wy. Świec nie palić.
Strażak domowy Emeryk.
Patrzyłem zdruzgotany na te spustoszenia. W pierwszej chwili chciałem krzy-
czeć z pasji, biec, znaleźć tego łotra Emeryka i zetrzeć go w proch, ale w tych
czasach ćwiczyliśmy się w panowaniu nad sobą i uleganie wściekłości nie ucho-
dziło za dobry styl. Popisywaliśmy się przed sobą zimną krwią. To była właśnie
sposobność, żeby się popisać.
Zmiąłem więc flegmatycznie kartkę Emeryka, choć ręce mi drżały, i uśmiech-
nąłem się zimno, a potem powiesiłem gaśnicę na dawnym miejscu.
— A więc masz strażaka domowego — rzekł szyderczo Długi Tomek, kładąc
na stole klatkę z Kitą.