Jest to niegościnna góra: zimna, stroma, pozbawiona drzew i niedostępna dla nikogo poza ptakami, wytrawnymi alpinistami oraz tymi, którzy mieli szczęście i załapali się na przejazd prywatną kolejką linową, kursującą do masywnego górskiego schroniska wzniesionego tuż pod szczytem góry.
Alpejska chata zbudowana została w 1921 roku jako schronisko przez austriackiego oberżystę, który miał nadzieję ściągnąć na strome stoki tłumy narciarzy. W budynku urządzono dwadzieścia pięć pokoi gościnnych, każdy z łazienką i kominkiem, natomiast salę jadalną usytuowano w prawym skrzydle, tuż nad urwistym zboczem.
Jednak położenie na takim odludziu sprawiło, że z jednej strony schronisko było wielką atrakcją, z drugiej, miało niewielu gości. Dotarcie wymagało długiej jazdy krętymi drogami z Innsbrucku aż do maleńkiej stacji kolejki linowej u podnóża góry. W tamtych czasach nieutwardzone drogi uniemożliwiały jazdę automobilem, zatem podróż musiała się odbywać wozem zaprzężonym w konie. Przy pogodzie deszczowej, mroźnej lub śnieżnej jazda stawała się niemożliwa albo do tego stopnia męcząca, że zniechęcała potencjalnych gości. Ostatecznie w 1924 roku schronisko zbankrutowało, a przyczynił się do tego wypadek – gondola kolejki linowej zerwała się, powodując śmierć pięciorga łudzi.
Dwa lata później zamożny włoski przemysłowiec kupił chatę, zamierzając wykorzystać ją jako prywatne ustronie oraz ośrodek konferencyjny. Po siedmiu latach Włoch zmarł, zapisując schronisko w testamencie na rzecz Kościoła katolickiego.
W dawnej sali jadalnej schroniska stał teraz kardynał Neils Braun, arcybiskup Wiednia i głowa papieskiego Sekretariatu do Spraw Niewierzących, w pozycji paradnej, z plecami wyprostowanymi, stopami szeroko rozstawionymi i dłońmi założonymi na plecach. Miał na sobie gruby góralski sweter, spodnie z materiału o ukośnym splocie i lekkie buty do wspinaczki. Szkarłatne szaty wisiały teraz w szafie, jak zawsze, kiedy tu przybywał. Przejechał dłonią po gęstych i szorstkich włosach, nieobecnym wzrokiem patrząc przez skute lodem szyby na malutkie postacie narciarzy zjeżdżających stokiem w dół.
Spoglądał na drugi kraniec doliny, usiłując dojrzeć ścianę, po której jeszcze nigdy się nie wspinał. Od frontu schroniska mógł podziwiać trasę olimpijskiego slalomu w pobliżu Axamer Lizum, gdzie w 1968 roku Jean-Claude Killy tworzył historię narciarstwa zjazdowego. Patrzył przez przymrużone oczy; popołudniowe słońce wyszło zza chmury i zacieniony krajobraz przypominał teraz prawdziwe dzieło malarskie. Wyżej pędziły po niebie chmury, niczym wielkie żaglowce. Były to pozostałości po burzy śnieżnej, która poprzedniego wieczora zasypała Tyrol warstwą śniegu grubości trzydziestu centymetrów.
W dolinie, pomiędzy dwoma pokrytymi śniegiem brzegami serpentyną, płynęła rzeka Inn. Mróz nie skuł jej jeszcze w pełni, ku zaskoczeniu łyżwiarzy. Jego wzrok podążał za rzeką, która wiła się obok przypominających hieroglify pasów startowych na lotnisku i wrzynała się w samo serce Innsbrucku. Kiedy jego wzrok dotarł wreszcie do pokrytych śniegiem dachów gotyckich zabudowań miasta, przywołał w myślach człowieka, z którym miał się niebawem spotkać. Chodziło o Hansa Morgena, prostego wiejskiego księdza o niezwykle skomplikowanej przeszłości. I prawdopodobnie bez jakiejkolwiek przyszłości.
Neils Braun obrócił się od okna i spojrzał w poprzek rozległej sali konferencyjnej. Na tyle dużej, by nakarmić jednocześnie co najmniej setkę gości; teraz pod ukośnym sufitem z grubo ciosanych bali stał tylko długi, dębowy stół, a przy nim dwanaście krzeseł. W przeciwległym końcu znajdował się kominek z ogromnych kamieni, na którym trzaskały rozżarzone drwa.
Punktualnie o trzeciej po południu rozległo się stukanie do drzwi. Braun podciągnął do góry rękaw swetra i spojrzał na cienki jak opłatek zegarek, podziwiając punktualność gościa.
– Proszę wejść! – zawołał. Jego głos zabrzmiał serdecznie w panującej ciszy.
Hans Morgen otworzył drzwi i z impetem wszedł do środka. Na moment zatrzymał się za progiem, mrużąc oczy w ostrym świetle odbijającym się od śniegu i przenikającym przez okienne szyby.