Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Miał tylko płyty i kasety. Dla mnie spoko.
Włączyłem Trishę Yearwood. Kawałek nosił tytuł Love Wouldn 't Lie to Me.
Przesłuchałem go dwa razy.
Pochodzę z południowo-wschodniego Londynu. My nie używamy takich słów, jak „piękno", chyba
że chodzi o samochody albo piłkę nożną. A i to tylko wtedy, gdy się jest wśród swoich.
Ta piosenka była piękna. Poruszyła we mnie takie uczucia, jak tęsknota poczucie straty żal.
Cholera, niedługo będę tęsknił za kobietami, których nigdy nie spotkałem. Może chodzi o „bycie po
czterdziestce".
Otrząsnąłem się, czas się zabawić. Włożyłem płócienne spodnie od Gapa, bardzo ciasne w pasie,
ale co tam, jak nie będę oddychał, da się wytrzymać. Do tego biały T-shirt i marynarka.
Wyglądałem szykownie. Jak magnes na początkujących rabusiów. Płyta wciąż jeszcze grała, a
Trisha śpiewała w czarow-nym duecie z Garthem Brooksem. Musiałem to wyłączyć.
Co tu dużo gadać, przez muzykę można mieć różne dziwne odjazdy.
To, co ci się zdaje nieważnym, odosobnionym incydentem, uruchamia ciąg zdarzeń, jakiego nigdy
byś się nie spodziewał. Jesteś przekonany, że dokonujesz jakichś wyborów, a tymczasem
dopasowujesz tylko elementy z góry określonej całości.
Głębokie, nie?
Pojechałem metrem do Oval. Northern Line była w całej swej irytującej krasie. Dwóch niechlujnych
artystów ulicznych masakrowało The Streets of London. Rzuciłem im trochę forsy w nadziei, że
przestaną.
Nie przestali.
Gdy tylko skończyli, zaczęli od nowa. Po wyjściu z metra natknąłem się na Joego z „Big Issue".
-
Chcesz iść na przyjęcie, Joe? - spytałem.
-
Ja już jestem na przyjęciu, Mitch.
Trudno z tym dyskutować.
Pod katedrę św. Marka znajdującą się po drugiej stronie ulicy podjechał aston martin. Wysiadła z
niego młoda kobieta. Spod drzew przy kościele wyłoniło się dwóch sępów. To nie byli bezdomni,
raczej tacy, których Andrew Vachss nazywa mętami, pijawkami. Przyczepili się do niej.
Zastanawiałem się, czy się w to mieszać. Nie chciałem zniszczyć sobie marynarki.
-
Rusz się, Mitch - powiedział Joe.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Urządzili miejską zasadzkę. Jeden z przodu zasuwa jakąś
gadkę, drugi z tyłu szykuje się do ciosu.
-
Ej, wy tam! - krzyknąłem.
Cała trójka obejrzała się na mnie. Napastnicy mieli po dwadzieścia parę lat, byli biali i paskudni.
-
Czego chcesz, palancie? - spytał pierwszy.
-
Spierdalaj, gnoju - dodał drugi.
Z bliska zobaczyłem, że to kobieta.
-
Zostawcie panią w spokoju - powiedziałem.
Facet spojrzał na marynarkę, źle mnie ocenił, podszedł bliżej.
-
Bo co mi zrobisz, chuj ku?
-
To - odparłem i dźgnąłem go palcem wskazującym prawej ręki w oko. To klasyczny numer
na spacerniaku. Gdy się mocno dziabnie, można wyłupić gałkę oczną.
Tym razem było lekko. Jednak cholernie go zabolało. Podszedłem do jego wspólniczki.
-
Złamię ci nos - oświadczyłem.
Dała nogę.
Kobieta, niedoszła ofiara, gapiła się na mnie bez słowa.
-
Kiepskie miejsce do parkowania - zauważyłem.
Przeszedłem z powrotem na drugą stronę ulicy i doleciała mnie muzyka z Greyhounda.
Modliłem się, żeby nie było to The Streets of London.
W pubie tłum. Na transparencie wiszącym nad barem napis:
WITAJ W DOMU, MITCH
Norton, w garniturze od Armaniego, przywitał mnie serdecznie.
-
Proszę, to rewolwer - powiedział.
-
Co?
-
Taki koktajl.
-
Co w nim jest?
-
Tylko black bush, trochę cointreau i ginger ale.
-
Dzięki, Bil y, ale wolę duże piwo.
Różni bandyci klasy B podchodzili, by uścisnąć mi rękę. Bandyci klasy A siedzieli i czekali, aż ja
podejdę do nich.
Zrobiłem to.
Przyjęcie należało do tych, które Dominick Dunne nazywa „parzeniem się szczurów". Za dużo
ludzi. Obiecywano mi różne prace i często powtarzało się zdanie „zadzwoń do mnie". Zauważyłem
Tommy'ego Logana, dobrze się zapowiadającego barona narkotykowego.
-
Tommy, mogę zamienić z tobą słowo? - spytałem.
-
Jasne, synu.
Był dwa razy młodszy ode mnie.
-
Nieźle się trzymasz - dodał.
-
Ale czego?
Zaśmialiśmy się grzecznościowo.
-
Chcę cię prosić o przysługę, Tommy.
Pchnął mnie na koniec baru. Z dala od uszu, a nawet zasięgu innych. Wziąłem głęboki oddech i
powiedziałem:
-
Potrzebne mi prochy.