- Co z Cezarem? - spytałem niespokojnie.
- Canaille! Niech tam wisi - brzmiała odpowiedź i Dominik w dalszym ciągu rozmawiał spokojnie o zaprzątających nas sprawach, a ja tymczasem usiłowałem na próżno zapomnieć o obrazie Cezara zanurzonego po brodę w wodzie starej przystani, stuletnim wywarze morskich odpadków. Usiłowałem o tym zapomnieć, ponieważ sama myśl o owym płynie przyprawiała mię o mdłości. Niebawem Dominik okrzyknął jakiegoś bezczynnego wioślarza i polecił mu wyłowić bratanka: jakoż wkrótce Cezar ukazał się i wszedł na pokład od strony nabrzeża drżąc i ociekając brudną wodą: we włosach miał źdźbła zgniłej słomy, a na ramieniu osiadł mu kawałek utytłanej skórki z pomarańczy. Szczękał zębami; żółte jego oczy rzuciły nam z ukosa złowieszcze spojrzenie, gdy skierował się ku dziobowi. Uznałem za swój obowiązek zrobić Dominikowi uwagę
- Czemu go zawsze przewracasz, Dominiku? - spytałem. Byłem przekonany, że to do niczego nie prowadzi, że Dominik marnuje tylko siłę swoich muskułów.
- Muszę zrobić z niego człowieka - odpowiedzią? zrezygnowany Dominik.
Powstrzymałem odpowiedź cisnącą mi się na usta, iż przy takim postępowaniu Dominik naraża się na to, że zrobi z Cezara „wyjątkowo mokrego, nieprzyjemnego trupa”, według słów nieśmiertelnego pana Mantalini.
- On chce być ślusarzem! - wybuchnął Cervoni. - Chyba po to, żeby nauczyć się otwierać zamki - dodał z gorzką ironią.
- Dlaczego mu nie pozwolisz być ślusarzem? - zaryzykowałem pytanie.
- A któż by go uczył? - wykrzyknął Dominik. - Gdzie bym go mógł zostawić7 - Tu głos mu się załamał i po raz pierwszy odczułem w Dominiku prawdziwą rozpacz. - Widzi pan, on kradnie, niestety! Par la Madonnę! Zdaje mi się, że i panu, i mnie wsypałby do jedzenia trucizny, żmija!
Podniósł z wolna ku niebu twarz i obie zaciśnięte pięści. Lecz Cezar nie wrzucił nam nigdy trudźmy do filiżanek. Nie mogę tego twierdzić na pewno, ale zdaje się, że zaczął działać w innym kierunku.
Podczas tej wyprawy, której szczegółów podawać nie potrzebuję, mieliśmy wystarczające powody, aby odbyć okrężny rejs. Gdyśmy wracali z południa, żeby u końca podróży wykonać ważną i naprawdę niebezpieczną część naszego planu, uznaliśmy za konieczne wpaść do Barcelony dla zasięgnięcia pewnych ścisłych informacji. Na pozór kładliśmy głowę do paszczy lwa, ale nie było tak w rzeczywistości. Mieliśmy tam paru wpływowych, wysoko postawionych przyjaciół oraz wielu innych, znacznie skromniejszych, lecz cennych, albowiem kupionych za brzęczącą monetę. Nie ryzykowaliśmy, aby nas tam niepokojono; i rzeczywiście, potrzebna wiadomość doszła nas szybko przez oficera komory celnej, co przybył na pokład, pełen udanej gorliwości, i dźgał żelaznym prętem w warstwę pomarańcz, która stanowiła widzialną część naszego ładunku w ładowni.
Zapomniałem zaznaczyć, że „Tremolino” uchodził oficjalnie za statek handlujący owocami i drzewem korkowym. Przy schodzeniu na ląd gorliwy oficer potrafił nieznacznie wsunąć Dominikowi do ręki pożyteczną kartkę papieru, a w kilka godzin później, skończywszy urzędowanie, wrócił na pokład, spragniony trunków i wdzięczności. Obdarzyliśmy go naturalnie i jednym, i drugim. Gdy siedział w małej kabince popijając likier, Dominik żyłował go pytaniami co do miejsc postoju okrętów strażniczych Morska służba strażnicza była dla nas właściwie jedyna, z która trzeba było się liczyć, i ze względu na powodzenie naszej sprawy oraz bezpieczeństwo musieliśmy znać dokładnie pozycję okrętu patrolującego w sąsiedztwie. Wieści były jak najbardziej pomyślne. Oficer wymienił małą miejscowość na wybrzeżu, oddaloną o jakie dwanaście mil, gdzie okręt strażniczy, nie przygotowany do podróży, stał na kotwicy ze zdjętymi żaglami, nic nie podejrzewając; jego załoga malowała reje i czyściła maszty. Wreszcie oficer opuścił „Tremolino” po zwykłych grzecznościach, szczerząc do nas porozumiewawczo zęby przez ramię.
Siedziałem prawie cały czas pod pokładem ze zbytku ostrożności. Stawka, o którą szło w tej wyprawie, była duża.
- Gotowiśmy do drogi choćby zaraz, brakuje tylko Cezara; nie ma go już od śniadania - oświadczył Dominik cedząc ponuro wyrazy.
Dokąd chłopak się wybrał i po co - nie mieliśmy pojęcia. Zwykłe domysły w razie spóźnienia się marynarza na okręt nie miały zastosowania w tym wypadku. Cezar był zanadto wstrętny, by . znać miłość, przyjaźń, szulerkę lub nawet przelotne stosunki. Ale znikał już tak parę razy.