Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Inspektor i jego satelici chodzili po tych stancjach nieustannie, odbywali rewizje, zaglądali
nie tylko do kuferków, ale nawet własnymi rękoma grzebali w siennikach, słuchali pod
oknami, czaili się u drzwi, wbiegali do mieszkań uczniowskich z rana – itd.
Jaki to wszystko wpływ wywarło na rozwój moralności mas uczniowskich w Klerykowie,
trudno osądzić. W każdym razie, jeżeli moralność nie nazbyt wysoko podskoczyła w górę,
jeżeli „starsi”, „dyżurni”, korepetytorowie i w ogóle siódmo- i ósmoklasiści starym obycza-
jem wymykali się o północy na miasto w celach im wiadomych, to jednak książki drukowanej
polskimi literami rzeczywiście nie było sposobu mieć na stancji.
To wygnanie książek polskich z pewnych izb w mieście, podczas gdy innym książkom
wolno było w tych samych izbach leżeć nawet bezużytecznymi stosami – stanowiło zjawisko
nadzwyczaj komiczne.
Skazane na banicję do sąsiednich pokojów, upośledzone druki nadwiślańskie mogły sobie
do nieskończoności zadawać pytanie jak obłąkany Gogola w szpitalu wariatów: „dlaczego ja
nie jestem kamerjunkrem? dlaczego jestem tylko radcą tytularnym? dlaczegóż ja, i dlaczego
mianowicie radcą tytularnym?...” Te jednak wołające na puszczy pytania nie doczekałyby się
były w Klerykowie znikąd odpowiedzi.
Częste rewizje, a szczególniej nagłe a niespodziewane wizyty, trwoga oczekiwania, niepo-
kój, że ktoś podsłuchuje, źle oddziaływały na umoralnianą młodzież pod rozmaitymi wzglę-
dami. Pobyt w szkole był dla wszystkich mieszkających na stancjach pobytem w więzieniu.
Mały obywatel, rzucając rano pierwsze spojrzenie, mógł już spotkać się z badawczym okiem
71
Mieszoczkina, pół dnia miał na sobie wzrok a dokoła swej osoby słuch kilku na raz Mie-
szoczkinów, Majewskich, Zabielskich itd. Po południu czekał ciągle na ich zjawienie się, a
nawet w nocy mógł być zbudzony z marzeń o polach, kwiatach, ptakach, rodzicach kochają-
cych, krewnych i znajomych, którzy jakby na złość Mieszoczkinowi wszyscy mówili zakaza-
nym językiem polskim – i nagle znowu nad sobą ujrzeć oczy przeklęte, które zdawały się
podpatrywać słodkie sny z zamiarem szczegółowego ich opisania we właściwej rubryce, pod
odpowiednim numerem.
Cały arsenał sposobów i zaprowadzony system pilnowania do ostatecznych granic posu-
nęły rozdział między nauczycielami i uczniami. Co prawda – to nigdy w Klerykowie zbyt
wielkiej harmonii między „ciałem pedagogicznym” a gromadą uczniów nie było i zawsze te
dwie gromady stanowiły dwa obozy, obozy wyraźnie walczące ze sobą, nieraz przy użyciu
przebiegłości, podstępu, a nawet zupełnie łajdackiej zdrady. Areną tych zapasów do chwili
przybycia dyrektora Kriestoobriadnikowa i jego pomocników była szkoła z jej klasami, ko-
rytarzami i dziedzińcem. Przybysze rozszerzyli horyzont tak daleko, że wzrok dziecięcy nie
widział literalnie miejsca, gdzie by tej walki nie było. W zaprowadzonym systemie strzeżenia
uczniowie byli z natury rzeczy, z predestynacji niejako, istotami, które należało śledzić, pod-
glądać, ścigać, łapać i badać. Ponieważ jednak patriotyczna gorliwość śledzących przede
wszystkim zwracała uwagę na przestępstwa natury nie tyle moralnej, ile politycznej, więc też
cała zwyczajna walka uczniów z nauczycielami przybierała stopniowo cechę głuchego poli-
tycznego sporu.
Nauczyciele Polacy w epoce przedkriestoobriadnikowskiej czasami, już to ulegając wro-
dzonemu temperamentowi, już kierując się poczuciem ukrytym w dziewięćdziesiątej dzie-
wiątej komóreczce oportunistycznego serca, czynili pewne kroki celem złagodzenia fatalnej
wojny obozów. Trzeba wyznać, że te maleńkie uczynki i lękliwe półwyrazy wywierały wra-