Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Będziemy ci mówić Ram - powiedział i wpisał to imię na listę.
Student wyszedł. Był słoneczny, jasny, lipcowy dzień w Bangorze,
na północnym wybrzeżu hrabstwa Down, w Irlandii Północnej.
W sobotę wieczór znalazł sobie tani pokój w obskurnym hoteliku
w połowie Railway View Street, na której znajdowały się najtańsze
hotele w mieście. Ale punkt był dobry, chociażby ze względu na
bliskość dworca, z którego co rano odjeżdżała tuż po wschodzie
słońca ciężarówka wioząca ludzi do pracy. Przez brudne okno Ram
mógł obserwować zbocze nasypu kolejowego, po którym mknęły
pociągi przyjeżdżające tu z Belfastu.
Znalezienie pokoju nie było łatwe. Większość domów, w których
oknach znajdowały się napisy o wolnych pokojach ze śniadaniami,
okazywała się przepełniona, kiedy tylko Ram pojawiał się w drzwiach.
To prawda, że latem napływało do miasta wielu sezonowych robot-
ników. Ale i to prawda, że pani McGurk, która była katoliczką, miała
wolne pokoje.
Ram spędził niedzielny poranek na transportowaniu z Belfastu
swoich rzeczy, których główną część stanowiły książki medyczne.
Popołudnie przeleżał na łóżku, myśląc o gorącym słońcu i brązowych
wzgórzach rodzinnego Pendżabu. Jeszcze rok, a będzie dyplomowanym
lekarzem, jeszcze jeden rok praktyki szpitalnej i powróci do domu, żeby
zająć się leczeniem swoich rodaków. Takie były jego marzenia. Obliczył
sobie, że w ciągu lata zarobi dość pieniędzy, by przeżyć do okresu
egzaminów, a potem zacznie zarabiać w zawodzie.
28
 
W poniedziałek Ram wstał za kwadrans szósta, umył się w zimnej
wodzie i tuż po szóstej był na dworcu. Miał jeszcze trochę czasu.
Znalazł otwartą kawiarnię i wypił dwa kubki mocnej herbaty. Było to
całe jego śniadanie. Poobijana ciężarówka, prowadzona przez jednego
z robotników, zajechała kwadrans po szóstej. Otoczyło ją dwunastu
ludzi. Harkishan Ram Lal nie wiedział, czy podejść do nich i przed-
stawić się, czy lepiej czekać w pobliżu. Postanowił czekać.
Dwadzieścia pięć minut po szóstej przyjechał własnym samochodem
szef grupy. Zaparkował wóz w bocznej uliczce i podszedł do ciężarówki.
W ręku trzymał listę McQueena. Spojrzał na grupę dwunastu robot-
ników, których już znał, i skinął im głową na powitanie. Wtedy
Hindus podszedł bliżej. Brygadzista spojrzał na niego.
- To ty jesteś ten czarnuch, którego zatrudnił McQueen? -
zapytał.
Ram Lal zatrzymał się.
- Nazywam się Harkishan Ram Lal - powiedział.
Nie można było mieć wątpliwości co do tego, w jaki sposób wielki
Billie Cameron zasłużył na swój przydomek. Mierzył metr osiemdziesiąt
osiem centymetrów bez butów. Teraz miał na nogach olbrzymie
buciory o stalowych podkówkach i nabijane gwoździami. Z jego
szerokich barów zwisały potężne ramiona, jak dwie kłody drzewa.
Głowę otaczała aureola rudych włosów. Dwa małe oczka obrzeżone
bladymi rzęsami patrzyły pogardliwie na drobnego, żylastego Hindusa.
Wielki Billie nie był zadowolony z tego, co zobaczył. Splunął przed
siebie.
- Dobra - powiedział - wskakuj do tej cholernej ciężarówki.
W czasie jazdy Cameron siedział w szoferce nie oddzielonej od
skrzyni wozu, gdzie na dwóch drewnianych ławach siedziało dwunastu
robotników. Ram znalazł się przy tylnej klapie obok małego, mus-
kularnego faceta o wesołych, niebieskich oczach, który, jak się okazało,
nazywał się Tommy Burns. Robił wrażenie przyjaznego.
- Skąd pochodzisz? - spytał z zainteresowaniem.
- Z Indii - odpowiedział Ram Lal - z Pendżabu.
- A gdzie to?
- Pendżab jest częścią Indii - uśmiechnął się Ram.
Burns zastanawiał się przez chwilę.
- Jesteś protestantem czy katolikiem? - zapytał wreszcie.
- Ani jednym, ani drugim - odparł cierpliwie Ram. - Moją
religią jest hinduizm.
- Hej! - zawołał Burns do swoich kolegów. - Ten człowiek nie
jest chrześcijaninem! - Nie był oburzony, po prostu zaciekawiony jak
dziecko, które dostało nową, intrygującą zabawkę.
29
 
Cameron obrócił się.
- No tak - warknął - poganin!
Z twarzy Rama Lala zniknął uśmiech. Wbił wzrok w brezent
naprzeciwko. Jechali na południe od Bangoru po wyboistej szosie,
prowadzącej do Newtownards. Burns zaczął przedstawiać Rama
pozostałym robotnikom. Nazywali się Craig, Munroe, Patterson,
Boyd i Brown. Brownów było dwóch. Ram mieszkał wystarczająco
długo w Belfaście, by wiedzieć, że są to nazwiska ludzi pochodzenia
szkockiego, co znaczyło, że byli przysięgłymi prezbiterianami, ostoją
protestanckiej większości we wszystkich sześciu hrabstwach. Za-
chowywali się przyjaźnie i pozdrowili Rama skinieniem głowy.
- Czy wziąłeś drugie śniadanie? - zapytał starszy robotnik
nazwiskiem Patterson.
- Nie - odpowiedział Ram. - Było za wcześnie, żeby poprosić
gospodynię o przygotowanie mi go.
- Trzeba jeść drugie śniadanie - stwierdził Burns - i pierwsze
też. Robimy sobie herbatę na ognisku.

Tematy