Ale przecież z nią przy boku nie mógłby tropić dalej swej ofiary! Po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę w czasie wędrówki przez las, pod górę, w stronę domku Erica. Rachael nie sprawdzała się najlepiej w takich warunkach, nie reagowała równie szybko jak on. Gdyby poszła z nim, musiałby się nią zajmować, rozpraszając w ten sposób uwagę, co – jeśli ten żywy nieboszczyk istotnie krył się gdzieś w okolicy – dawałoby przewagę Ericowi. Powiedział jej wtedy, że dziwne dźwięki, które usłyszeli, wydawały na pewno zwierzęta. Może... Ale kiedy dotarli do domu i stwierdzili, że nikogo nie ma, Ben odtworzył w pamięci te odgłosy. Doszedł wówczas do wniosku, że chyba zbyt pochopnie zlekceważył możliwość, iż Eric obserwuje ich spomiędzy drzew, krzaków i cieni.
Przez całą drogę w dół, aż do chwili kiedy z leśnego traktu wyjechała na międzystanową autostradę okrążającą jezioro Arrowhead, Rachael była więcej niż pewna, że za chwilę jej mąż wyłoni się z mrocznej kniei i niczym superman dogoni samochód i przebije pięścią boczną szybę. Ale Eric nie pojawił się.
Jadąc wzdłuż jeziora, bardziej martwiła się, że spotka policję lub agentów federalnych niż jego. Każdy zbliżający się z przeciwka samochód wyglądał dla niej jak radiowóz.
Las Vegas zdawało się odległe o tysiące kilometrów.
Czuła się też tak, jakby porzuciła Bena, pozostawiając go samemu sobie.
Kiedy prosto po spotkaniu z Stonem Peake i Sharp przybyli na lotnisko w Palm Springs, dowiedzieli się, że ich śmigłowiec „Jet Ranger” firmy Bell ma kłopoty z silnikiem. Wicedyrektor, który wcześniej tłamsił w sobie gniew z obawy przed Stonem, teraz mało nie urwał głowy pilotowi, jakby biedak nie tylko latał, ale również odpowiadał za konstrukcję i konserwację maszyny.
Peake mrugnął porozumiewawczo do pilota za plecami Sharpa.
Nie istniała możliwość wynajęcia innego śmigłowca, a obydwie maszyny należące do biura szeryfa okręgowego były akurat w akcji, co utrudniało szybkie ich przejęcie. Sharp musiał więc niechętnie przyznać, iż nie pozostaje nic innego, jak pojechać nad Arrowhead samochodem. Niezwłocznie wydobył z bagażnika „koguta” i zamontował go na dachu rządowego sedana za pomocą specjalnej klamry i śruby. Potem włączył syrenę i w ten sposób oczyścił z pojazdów drogę przed sobą. Podążyli autostradą numer sto jedenaście w kierunku północnym, potem dosłownie przelecieli dziesiątą międzystanową w stronę zjazdu na Redland. Prawie przez cały czas pędzili z prędkością blisko stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; silnik ciemnozielonego chevroleta ryczał jak bawół, a nadwozie tańczyło shimmy. Siedzący za kierownicą Jerry Peake martwił się, co będzie, jak złapią gumę. Przy tej prędkości mieli niewielkie szanse na przeżycie. Sharp jednak zdawał się tym nie przejmować, skarżył się natomiast na brak klimatyzacji i ciepłe powietrze dmuchające mu prosto w twarz przez otwarte okna. Zupełnie jakby – przekonany o ważności swej misji – nie potrafił sobie wyobrazić, że może zginąć w samochodzie, koziołkującym na autostradzie z powodu złapania gumy. Zdawał się wierzyć, że jest księciem, któremu musi być zapewniony wszelki komfort, niezależnie od warunków zewnętrznych. Potem Peake zdał sobie sprawę, że Sharp chyba naprawdę tak myślał.
Jechali właśnie drogą numer trzysta trzydzieści przez góry San Bernardino i od Running Springs dzieliło ich kilka kilometrów. Liczne zakręty zmusiły kierowcę do zachowania bezpiecznej prędkości. Sharp nie odzywał się i siedział pogrążony w myślach, właściwie przez cały czas od chwili, gdy zjechali z międzystanowej „dziesiątki” na Redland. Minął mu gniew i teraz chłodno kalkulował, planował przyszłe działania. Peake miał wrażenie, że słyszy zgrzytanie kół zębatych makiawelicznego mechanizmu, jakim był umysł Ansona Sharpa.
Wreszcie, gdy snopy światła słonecznego i cienie drzew zaczęły na przemian padać na przednią szybę i wypełniać wnętrze pojazdu migotliwą, upiorną mozaiką, Sharp odezwał się: