Miał jednak niewiarygodne szczęście. Półżywego Spencera znaleźli wędrowni mnisi
buddyjscy i zanieśli do lamaickiego klasztoru w Tuerin, gdzie się nim zaopiekowano. Mimo wyczerpania
szybko powrócił do zdrowia. W tym samym czasie mnisi opiekowali się innym jeszcze gościem ze Stanów
Zjednoczonych. Amerykański kupiec William Thompson, który już od dłuższego czasu przebywał w
klasztorze, uchodził za znawcę dalekowschodnich wierzeń. Podczas pierwszego spotkania z powracającym
do sił Spencerem z entuzjazmem opowiedział mu o klasztorze. Łowca przygód zaczął z olbrzymim
zainteresowaniem badać całe otoczenie i żadna moc nie była w stanie go powstrzymać.
Rankiem któregoś dnia Spencer natknął się w pobliżu klasztoru na zwietrzałe stopnie skalne, które
prowadziły w dół do metalowych drzwi. Obdarzony przez naturę nieposkromioną ciekawością, otworzył
drzwi i niespodziewanie znalazł się w pomieszczeniu, które miało dwanaście lub trzynaście ścian. Widniały
na nich rysunki przedstawiające prawdopodobnie gwiazdozbiory; jeden Spencer zdołał zidentyfikować: był
to gwiazdozbiór Byka. Taki sam gwiazdozbiór Spencer miał wygrawerowany na talizmanie, który zawsze
nosił przy sobie.
Pogrążony w rozmyślaniach wodził palcem po wizerunkach gwiazd. Gdy dotarł do końca jednej z linii,
gdzie wyobrażone były Plejady (co później zrekonstruował William Thompson, któremu zawdzięczamy tę
relację), ściana się cofnęła i bezgłośnie zaczęła się otwierać. Odsłoniła wejście do pogrążonego w
ciemnościach korytarza. Spencer zawahał się przez moment, ale po chwili ciekawość wzięła w nim górę.
Gdy po omacku uczynił kilka kroków, spostrzegł słaby zielonkawy blask, zdający się dobiegać z dali. Zanim
podążył jego śladem, zastawił otwartą ścianę potężnym kamieniem, by w drodze powrotnej nic przeżyć
jakiejś przykrej niespodzianki.
Nie od razu zdołał dotrzeć do źródła tego osobliwego zielonkawego światła. Nagle wydało mu się, że
jest nigdzie i wszędzie. Posuwał się wąską, ale solidnie zbudowaną sztolnią, aż dotarł do rozwidlenia.
Trzymał się cały czas prawej strony, aby nie zbłądzić. Nieświadomie wybrał drogę uprzednio zarysowaną
przez kształt gwiazdozbioru uwidoczniony na rysunku u wejścia do tunelu. Wreszcie dotarł do końca sztolni.
Rozciągała się przed nim obszerna komnata, w której zielone światło lśniło jaskrawiej i mocniej. Było tak
intensywne, że bez trudu rozpoznał, iż wzdłuż jednej ze ścian ustawiono w szeregu dwadzieścia pięć lub
trzydzieści skrzyń. Spencer odniósł wrażenie, jakby skrzynie te unosiły się na stopę lub dwie (około pół
metra) nad ziemią, nie potrafił sobie jednali wyjaśnić tego zjawiska. Idąc za głosem swych złodziejskich
skłonności, odmalowywał w wyobraźni bogate skarby, które zabierze pochowanym tutaj ludziom.
Niezwłocznie wziął się do dzieła i nie bez satysfakcji stwierdził, że wieko każdej z trumien daje się bez trudu
otworzyć. W pierwszych trzech skrzyniach znalazł ciała mnichów, noszących takie same szaty jak ci, którzy
go odnaleźli i zanieśli do klasztoru. W czwartej leżała kobieta w męskim ubraniu, w następnej Hindus w
płaszczu z czerwonego jedwabiu. Ciała nie nosiły jakichkolwiek śladów rozkładu, były jedynie coraz starsze
— tym starsze, im bliższe tylnej ściany komnaty. Ale żadna trumna nie zawierała tak upragnionych przez
awanturnika skarbów i bogactw!
Martwy kosmita?
Spencer nie zamierzał szybko rezygnować, przeszukiwał więc sarkofag za sarkofagiem. W trzeciej od
końca trumnie leżały owinięte w białe płótno nienaruszone zwłoki jakiegoś mężczyzny, w przedostatniej —
kobiety; ich pochodzenia nie potrafił określić. Gdy podniósł wieko ostatniej trumny, nie uwierzył własnym
oczom. Zobaczył małą postać, której odzienie wydawało srebrzysty blask. Głowę stanowiła wielka, srebrna
kula, z otworami w miejscu oczu i z małą, owalną wypukłością zamiast nosa. Osobliwe stworzenie nie miało