Ostatnio jednak ten sam mężczyzna był u
mnie aż trzy razy, wciąż podnosząc cenę. I to znacznie. Musiał coś zauważyć w kindżale,
czego nikt przed nim nie odkrył!
- Przedstawił się? Zostawił numer telefonu, adres?
- Coś tam mruknął, nie zwróciłem uwagi. Nic nie zostawił, tylko mówił: “To ja mimo
wszystko jeszcze wpadnę”.
- Jak wyglądał?
- Blondyn, jakby w pana wieku. Ciemne okulary, opięta skórzana kurtka. Przyjeżdżał
czerwonym wozem. Rejestracja chyba warszawska. A dziś to!... - znów wbił w stolik
damasceńskie ostrze.
- Co się stało?! - próbowałem uspokoić mego rozmówcę. - Przecież trzyma pan kindżał
w ręku! Czyżby go ten gość podmienił?!
- Ależ skąd! Cwaniak wymyślił lepszy numer: był tu, kiedy pojechałem rowerem na
pocztę w Zełwągach. A zrobił to tak, że nikt by nie pomyślał, że ktoś tu się dostał!
- A pański Azba?
- O, moje pieski sławne! Azba nie da się podejść nikomu!
- Więc?
- Zaraz mówię. Tylko łyknijmy miodku. W pańskie ręce!
Umoczyłem wargi w miodzie.
Pan Aleksander mówił już spokojniej, ale widać było, że z trudem panuje nad sobą:
- Pojechałem, załatwiłem co trzeba, pogadałem ze znajomkami. Wracam. Cisza,
spokój. Wszystko na miejscu. Oprócz jednej rzeczy: patyczek, który wetknąłem za drzwi
wychodząc, leży na progu. Znak, że ktoś mnie odwiedził! Sprawdzam kindżał i te parę
groszy, co trzymam na czarną godzinę. Wszystko w porządku. No i Azba był na straży. A
wejść wtedy, to tylko po jego trupie! Przekupić się nie da, od obcego nic nie weźmie.
- A patyczek nie mógł sam wypaść?
- Proszę pana!
- Przepraszam.
- No nic. Myślę sobie: obejdę płotek dookoła... Patrzę, w jednym miejscu trawa
zgnieciona, jakby ktoś tu stał dłużej, i od niej wąziuteńki ślad do lasu. To mniej ważne na
razie, ale jak ten gość pieski, to znaczy Azbę, podszedł? Obejrzałem płot w tym miejscu
- nic. Nachylam się nad trawą... i proszę, co widzą moje oczy! - wzburzony sięgnął do
kieszeni i ustawił na stoliku dwie łuski.
Sięgnąłem po nie raczej przez grzeczność, bo już zrozumiałem, co wymyślił
tajemniczy gość:
- Agram. Od pistoletu gazowego. Uśpił Azbę. Tylko dlaczego dwa razy strzelał?
11
- A czort go wie - machnął ręką pan Azbijewicz. - Może pierwszy był niedobry? Albo
bydlak nie wycelował jak trzeba? Niech pan pomyśli raczej: po co złodziejowi tyle
starań, kiedy nic nie kradnie. Czemu tak zależy mu, żeby nikt nie wiedział o jego skoku?
- A ślad do lasu? Zamek w drzwiach?
- Puściłem Azbę po śladzie. Doprowadził, gdzie tamten wóz schował. Ale na suchym
igliwiu to tylko widać, że samochód wjechał. Myślałem, że na drodze ślad opony znajdę.
Gdzie tam, ciągniki z drewnem rozjeździły. A zamek? Drucikiem otworzysz. Jak się ma
takich obrońców jak Azba, to po co zamek?
Milczałem przez chwilę.
Gospodarz łypnął ironicznie okiem:
- To co? Mam podpowiedzieć, co się tu działo?
Teraz ja wzniosłem pucharek:
- Oby klisza się naświetliła temu, który obfotografował dokładnie kindżał Hasan-beja!
Pan Aleksander popatrzył na mnie z szacunkiem:
- Dobrego następcę wypatrzył sobie Pan Samochodzik!
Ukłoniłem się:
- Dziękuję. Ale dobry będę wtedy, gdy szybciej niż pański gość dotrę do skarbu.
Zresztą, powinno mi pójść łatwiej, bo i pan Tomasz pomocy nie odmówi. Proszę tylko
zaufać i pożyczyć tę cenną pamiątkę. Musimy ją dokładnie obejrzeć.
- Ale bierz, kochanieńki, bierz! - pan Azbijewicz odzyskiwał humor. - Tylko zwróć mi i
nie poniszcz przypadkiem. Do grobu zabrać go chciałbym, bo jakiż to ze mnie tatar
byłby, gdybym bez broni przed Allachem stanął? A i prapradziada Hasan-beja ucieszyć
nim chciałbym.
- Ciemno już. Ale co mi tam spakować namiocik. Jadę do Mikołajek! - jednym
haustem dopiłem herbatę i poderwałem się z fotelika.
Pan Azbijewicz zerknął z dołu:
- A co z tutejszą Nessie?
Strzepnąłem palcami:
- Nie czas na żarty! A jeśli istnieje naprawdę, niech poczeka. To ponoć długowieczne
stwory; jeszcze zdążę się z nią zobaczyć!
Gospodarz pokręcił głową:
- Kilka godzin pana nie zbawi. A coś mi się wydaje, że dziś Nessie może się pokazać -
wyjrzał przez okno na obniżający się nad las księżyc.
Pójdzie pan do siebie, spakuje manatki i posiedzi nad brzegiem z lornetką... Jak raz
może się udać. Na łące Buwienki ognisko się pali...
- Ognisko?... Nie rozumiem?
- Zrozumie pan... Wszystko we właściwym czasie... Latarkę pan ma?
Teraz ja pokręciłem głową:
- A po co?
Przygładził wąsa:
- Skoro latarka niepotrzebna, to i moja asysta także. A jak raz muszę pieski nakarmić.
Nie żegnam się, bo może przed odjazdem pana jeszcze się zobaczymy. Proszę tylko idąc
nie zgubić kindżału. A zresztą, gdyby nawet pan zgubił, to i tak Azba go znajdzie...
Niezbyt mile pożegnał mnie potomek Hasan-beja, ale niech tam! W samotności ludzie
dziwaczeją.
12
Poprawiłem zawieszony na łańcuszku przy pasku kindżał i żegnany przyjaznym, jak
mi się wydało, pomrukiem Azby wszedłem w las ścieżynką, którą upatrzyłem sobie już
wcześniej. Upalna noc zdawała się oklejać ciało gęstym zapachem żywicy, gorzkawą
wonią uschłego igliwia. Bezruch powietrza sprawiał, że poszczególne zapachy nie
mieszały się ze sobą w, jak to nazywałem, bukiet lasu. Idąc przecinało się jedną wonną
smugę po drugiej. Kwaśny, wróżący bliską niepogodę, zapach grzybni... O, teraz dusząca
woń bagna... Czyżby w sosnowym borze kryło się bagienko? Chyba tak, bo przecinający