Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Niemców na głowę sprowadzić? Dać im podsłuchać? Owszem, ale nie od nas!
Stara nastroszyła się i nadęła jak obudzona znienacka sowa. Splotła ręce na piersiach, jakby jej było zimno.
Machinalnie obracała w palcach broszkę przypiętą do sukni.
— Jakże się pani przedostała do nas? — zapytałem, aby podtrzymać rozmowę.
Drzwi kantoru trzasnęły. Klient zatupotał nogami, obijając z butów śnieg. Kierownik kopnął krzesło i wyszedł do klienta. Stara podniosła na mnie puste oczy.
— Dwadzieścia siedem razy byłam w blokadzie ulic. Wie, co to blokada? Pewno nie bardzo wie? No nic
— zachrypiała w przejęciu, kiwając przyjaźnie ręką. — Mieliśmy kryjówkę za szafą w takiej specjalnej niszy.
6
7 Dwadzieścia osób! Małe dzieci się nauczyły, to jak żołnierze chodzili i bili kolbami o ściany i jak strzelali, to małe dzieci tylko milczały i patrzyły takimi otwartymi oczyma, wie? Czy oni zdążą wyjść?
Podszedłem do półki z książkami. Włożyłem książkę między średniowieczne. Obejrzałem się na starą.
— Dzieci? — zdziwiłem się.
— Nie, nie, nie! Tam dzieci, co dzieci! Zięć i córka czy wyjdą! On żyje w wielkiej przyjaźni z szefem.
Jeszcze z uniwersytetu w Heidelberg.
— Czemu nie wyszedł z panią?
— On tam ma interesa. Jeszcze dzień, jeszcze dwa... Tam się wszystko kończy. Ciągle aus, aus, aus! Pusto w domach, pierze na ulicach, a ludzi wywożą, wywożą...
Zadyszała się i zamilkła.
Zza drzwi dochodziły brzękliwe, przekomarzające się głosy. Klient i kierownik ustalili cenę dostawy drzewa z pożydowskich domów z getta otwockiego, sprzedanych przez kreishauptmana2 hurtem polskiemu
przedsiębiorcy. Skrzypnęły drzwi, wyszli do sklepiku przypić transakcję. Kierownik był abstynentem, ale dawał się skusić przy szczególnie pomyślnych wydarzeniach.
— Ja bym chciała do swoich rzeczy — rzekła nagle stara. Odrzuciła palto z kolan i z pośpiechem podreptała na dwór.
Urzędniczka w kantorze uśmiechnęła się do mnie zza stołu. Drobna i sucha, umieściła się wygodnie na
kozetce. Cały dzień czytała brukowe romanse. Nasłał ją Inżynier, aby pilnowała kasy.
Z jego kalkulacji wynikało, że firma daje zbyt niskie dochody. W drugim tygodniu jej urzędowania zabrakło w kasie tysiąca złotych. Kierownik pokrył niedobór z własnej kieszeni, a Inżynier stracił do urzędniczki zaufanie. Do kantoru przychodziła zresztą tylko na kilka godzin, nie zajrzała ani razu do magazynu, nie wiedziała, co to lepik, a co bitumina, ale za to z regularnością poczty zaopatrywała mnie w konspiracyjne gazetki ozdobione godłem miecza i pługa. Zazdrościłem jej zejścia do podziemia, sam bowiem zadowalałem się półprywatnym powielaniem biuletynów, obfitą lekturą, pisywaniem wierszy i produkowaniem się na porankach poetyckich.
— Cóż z tą starą? Mebli dużo? — zagadnęła ironicznie urzędniczka. Głowę miała ustrojoną w czub wysoko spiętych, zmierzwionych niesfornie włosów.
— Każdy ratuje się, jak może.
— Przy pomocy bliźnich — zmrużyła złośliwie oczy. Była bardzo niestarannie upudrowana. Cienki nos
świecił się jak wyczyszczony łojem. — Ej, panie magazynierze, jakże wiersze? Okładka wyschła?
Kierownik za rękę przyprowadził starą do kantoru. Przyszedł furman, aby się ogrzać. Kucnął przy piecu i sapiąc, wystawił do ognia spękane od wiatru i mrozu dłonie. Kożuch parował na nim i śmierdział wilgotną skórą.
— Budy na mieście — rzekł woźnica. — Byłem w Centrali. Na ulicach pusto, aż strach jechać. Mówią,
że jak z Żydami skończą, to nas będą wywozić. I u nas też łapij. Koło cerkwi i przy dworcu aż gielono od żandarmów.
— A to ładnie — prychnęła mała urzędniczka. Wstała nerwowo od stołu. Włóczyła nogami w zbyt głębokich
kapcach, kręcąc z nieświadomym wdziękiem kościstymi, przebijającymi przez cienką sukienczynę biodrami.
— Jakże ja wrócę do domu?
— Per pedes — rzekłem kwaśno i włożywszy pośpiesznie kurtkę, wyszedłem z kantoru. Ostry wiatr zmieszany ze śniegiem zaciął mnie w twarz. Nad skrzynią z wapnem kiwał się rytmicznie robotnik.
Przytupując z zimna nogami jak śpiący koń, mieszał gracą lasujące się wapno. Kłęby białej pary podnosiły się znad kipiącej mieszaniny i owiewały mu twarz. Lasownik pracował całą zimę bez przerwy, szykując wapno
na sezon letni. Dziennie przerabiał na mrozie do dwu ton wapna suchego.
Bramę składu kierownik przymknął. Gdy łapanka obejmowała uliczkę, zamykaliśmy ją na kłódkę. Pijani
policjanci oczyszczali uliczkę z resztek tłumu, który przemykał się ku/polom. Niemiecki żandarm, wyższy nad tłum i jego troski, ale baczny na każdy ruch policjanta, obojętnie bił żelaznymi butami o bruk. Na placu pod ścianami domów było jeszcze gwarno i tłoczno. Pod oknami i parapetami przekupnie trzęśli kolanami, tupali nogami w słomianych chodakach i darli się ochryple nad koszykiem z bułkami, papierosami, kaszanką, pączkami, białym i razowym chlebem. Wydawało się, że to czarna ściana domu trzęsie się i krzyczy. W
bramach ważono na prymitywnych wagach świeże mięso wieprzowe i przelewano pośpiesznie bimber.