Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Dopadła do płotu przy ogrodzie plebanii, oparła się o deski i wybuchnęła szlo-
chem.
Uliczka na tyłach ogrodów należała do najmniej uczęszczanych. Trzeba było jednak trafu,
że o tej właśnie porze kierownik agencji pocztowej w Rado-liszkach, pan Sobek, wybrał się
do księżego sadownika po truskawki. Zobaczywszy płaczącą pannę Marysię, najpierw zdziwił
się, później wzruszył, a później postanowił ją pocieszyć.
Domyślał się, co może być przyczyną łez. Wiedział przecie, że młody Czyński codziennie
przesiaduje w sklepie.
Zawracał dziewczynie w głowie, rozkochał ją, a teraz rzucił – przemknęło panu Sobkowi
przez głowę.
Dotknął łokcia Marysi i zaczął mówić:
– Nie warto płakać, panno Marysiu. Z serca to mówię, z rozumu. Nie warto. Czas przej-
dzie, boleść zagoi się. Szkoda oczków na płakanie. Pani tysiąc razy więcej warta od niego. To
on niech martwi się. Skrzywdził panią, Bóg go za to gorzej ukarze. Na świecie nic nie ginie.
Takie już prawo jest. Nic nie ginie. To jak z grabiami. Nadepniesz je na zęby. Zdaje ci się
grabiom szkodę robisz, a tymczasem ani opatrzysz się, jak te grabie podnoszą się i kijem trach
w łeb... Takie prawo. No, nie płakać, panno Marysiu...
Rozczulił się jej łkaniem i bezradnością swojej pociechy. Sam był bliski łez. Leciutko po-
głaskał ją po łopatkach, wstrząsanych szlochem.
– Cicho, panno Marysiu, cicho – mówił. – Nie trzeba, nie warto. Skrzywdził panią...
skrzywdził. Zły człowiek. Bez sumienia.
– Ale za co, za co!... – płakała Marysia. – Nie lubiłam go wprawdzie... nigdy... Ale nic złe-
go mu nie zrobiłam. Sobek zastanowił się.
– O kim pani mówi?
– O nim, o Wojdylle...
– O starym? – zdumiał się.
– Nie, o tym... eks-kleryku.
68
– Zenon?... A cóż ten chuligan pani zrobił?
– Obrzucił mnie wstrętnymi obelgami... Przy ludziach! Taki wstyd!... Taki wstyd!... Jak ja
teraz oczy światu pokażę!
Załamała ręce.
Sobek poczuł, że krew nabiega mu do twarzy. Póki myślał, że to pan Czyński skrzywdził
Marysię, mimo woli przyjmował to z rezygnacją jako działanie sił wyższych, przeciw którym
niepodobna było nic zdziałać. Gdy jednak dowiedział się, że chodzi o młodego Mosterdzieja,
opanował go nagły gniew.
– Cóż on pani takiego powiedział? – zapytał, siląc się na spokój. Marysia, gdyby nie była
tak rozżalona i tak podniecona, zapewne nie zdobyłaby się na zwierzenia. Gdyby miała czas
do namysłu, spostrzegłaby się, że nie ma sensu mówić o tym panu Sobkowi, człowiekowi
obcemu. Zbyt silnie jednak pragnęła w tej chwili współczucia. Opowiedziała tedy urywanym
głosem, jak umiała, przebieg tego okropnego zajścia. Słuchając, Sobek uspokoił się i nawet
zaśmiał.
– Ze też pani na takiego durnia zwraca uwagę – powiedział. – On mówi czy pies szczeka to
jedno. Nie ma czym przejmować się.
– Łatwo panu tak mówić...
– Łatwo niełatwo to inna sprawa, a Zenon to się nawet nie liczy. Co dla pani Zenon?... Na-
pluć i tyle...
– Choćby nawet. – Obtarła łzy. – Przecie ludzie słyszeli, rozejdzie się po miasteczku.
Gdzie ja oczy podzieję.
– Oj, panno Marysiu, a po cóż pani ma oczy chować? Pani sumienie czyste, to grunt.
– Nie każdy uwierzy, że czyste.
– Kto sam uczciwy, ten uwierzy, zły i w kościele brudu się dopatrzy. Ale na złych nie ma
co zważać. Ot, było, minęło, przeszło. Widzi pani – pokazał koszyk – do sadownika idę po
truskawki. Nie pójdzie pani ze mną? Dobre truskawki, takie wielkie. A słodkie.
Uśmiechnęła się.
– Dziękuję, muszę śpieszyć do domu... Do widzenia.
– Do widzenia, panno Marysiu. A przejmować się nie ma czym.
Zatrzymała się i powiedziała:
– Pan jest taki dobry dla mnie... Nigdy tego nie zapomnę. Sobek skrzywit się i machnął rę-
ką.
– Jaka tam i dobroć. Nie ma o czym gadać. Do widzenia. Nucąc pod nosem jakieś tango,
poszedł do ogrodu. Wybrał truskawki, potargował się, zapłacił, wrócił do domu. Przepadał za
truskawkami. Wysypał je na dwa głębokie talerze, utłukł w moździerzu cukier, przyprószył
gęsto pudrem jagody, by przeszły cukrem. Lubił wszystko robić systematycznie.