Każdy jest innym i nikt sobą samym.

I mimo ich pięknych mundurów.
– Do widzenia – powiedziałem.
– A rivederci, tenente*.
– A rivederla*.
Zasalutowałem i wyszedłem. Niepodobna było salutować cudzoziemcom na sposób włoski bez uczucia zakłopotania. Salutowanie włoskie nigdy nie wydawało mi się przeznaczone na eksport.
Dzień był gorący. Pojechałem w górę rzeki do przyczółka mostowego pod Plavą. Tam miała zacząć się ofensywa. W ubiegłym roku nie można było posunąć się naprzód po drugiej stronie, bo tylko jedna droga prowadziła z przełęczy do mostu pontonowego i na blisko milowym odcinku znajdowała się pod ostrzałem broni maszynowej i artylerii. Nie była dostatecznie szeroka, by nią przerzucić wszystkie transporty potrzebne do ofensywy, i Austriacy mogli tam zrobić jatki. Ale Włosi przeprawili się i rozwinęli nieco dalej, obsadzając około półtorej mili brzegu po stronie austriackiej. Miejsce było paskudne i Austriacy nie powinni byli na to pozwolić. Przypuszczam, że wynikało to ze wzajemnej tolerancji, ponieważ Austriacy trzymali nadal przyczółek nieco dalej w dół rzeki. Okopy austriackie znajdowały się na zboczu, zaledwie o kilkanaście metrów od linii włoskich. Było tam małe miasteczko, ale całe leżało w gruzach. Zostały tylko resztki stacji kolejowej i rozwalony most, którego nie mogliśmy naprawić i używać, gdyż był całkowicie na widoku.
Pojechałem wąską drogą ku rzece, zostawiłem samochód przy punkcie opatrunkowym pod wzgórzem, przeszedłem przez most pontonowy, osłonięty garbem góry, i udałem się okopami do zrujnowanego miasteczka, a potem dalej skrajem wzniesienia. Wszyscy siedzieli tu w ziemiankach. Na stojakach ułożone były rakiety, które miały posłużyć do wezwania wsparcia artyleryjskiego albo do sygnalizacji, gdyby kable telefoniczne zostały zerwane. Było tu cicho, gorąco i brudno. Spojrzałem poprzez zasieki na linie austriackie. W jednej z ziemianek wypiłem szklaneczkę ze znajomym kapitanem i wróciłem przez most.
Wykańczano tu nową drogę, która miała przechodzić przez górę i zbiegać zygzakami do mostu. Po ukończeniu tej drogi miała rozpocząć się ofensywa. Droga schodziła przez las ostrymi zakosami. Zamierzano przerzucić wszystko tą nową drogą, a starą kierować puste ciężarówki, wozy, sanitarki z rannymi i cały ruch powrotny. Punkt opatrunkowy był na austriackim brzegu pod zboczem wzgórza i sanitariusze mieli przenosić stamtąd rannych przez most pontonowy. To samo byłoby po rozpoczęciu ofensywy. O ile zdołałem się zorientować, Austriacy mogli stale trzymać pod ostrzałem mniej więcej ostatnią milę nowej drogi w tym miejscu, gdzie zaczynała biec poziomo. Wyglądało na to, że mogła tu być rzeź. Jednakże wyszukałem miejsce, gdzie po przebyciu tego ostatniego, najgorszego odcinka, mogły się schronić samochody i czekać, aż doniosą rannych przez most. Chętnie pojechałbym nową drogą, ale jeszcze nie była ukończona. Na oko wydawała się szeroka, dobrze wykonana, z prawidłowym spadkiem, a zakręty, widziane przez rzadsze miejsca w lesie porastającym zbocze, robiły imponujące wrażenie. Samochody wyposażone w dobre, metalowe hamulce mogły tu dać sobie radę, a zresztą zjeżdżając w dół nie byłyby obciążone. Zawróciłem wąską drogą.
Dwaj karabinierzy zatrzymali wóz. Właśnie padł tutaj granat, a kiedy czekaliśmy, trzy dalsze wybuchły na drodze. Były to siedemdziesiątki siódemki i nadleciały ze świszczącym pędem powietrza, wybuchły ostrym, jaskrawym błyskiem, a potem po drodze przetoczył się szary dym. Karabinierzy dali nam znak, że można jechać dalej. Przejeżdżając obok miejsc, gdzie padły granaty, omijałem niewielkie wyrwy, czując swąd materiału wybuchowego, zapach wyrwanej gliny i kamieni, i świeżo pokruszonego krzemienia. Dojechałem do Gorycji i naszej willi i, jak już wspomniałem, poszedłem odwiedzić pannę Barkley, która właśnie była na służbie.
Obiad zjadłem bardzo szybko i poszedłem do willi, w której Anglicy urządzili swój szpital. Była ona naprawdę bardzo duża i piękna, a dokoła rosły wspaniałe drzewa. Panna Barkley siedziała z panną Ferguson na ławce w ogrodzie. Najwyraźniej były zadowolone, że mnie widzą. Panna Ferguson po chwili przeprosiła i wstała z ławki.
– Zostawiam was – powiedziała. – Doskonale dajecie sobie radę beze mnie.
– Nie idź, Heleno – poprosiła panna Barkley.
– Kiedy naprawdę muszę. Mam do napisania parę listów.
– Dobranoc pani – powiedziałem.
– Dobranoc, panie Henry.
– Niech pani nie pisze nic takiego, co by uraziło cenzora.
– Proszę się nie martwić. Ja tylko opisuję, w jakiej pięknej okolicy mieszkamy i jacy dzielni są Włosi.
– W ten sposób dostanie pani odznaczenie.
– To byłoby bardzo przyjemne. Dobranoc, Catherine.
– Przyjdę do ciebie niedługo – powiedziała panna Barkley.
Ferguson zniknęła w ciemnościach.
– Miła jest – powiedziałem.
– O tak, bardzo miła. Jest sanitariuszką.
– A pani nie?
– Nie. Ja jestem tak zwana V.A.D.* Pracujemy bardzo ciężko, ale nikt nie ma do nas zaufania.
– Dlaczego?
– Nie mają do nas zaufania, kiedy nic się nie dzieje. Ale jak jest naprawdę robota, to owszem.
– A na czym polega różnica?
– Sanitariuszka to jest coś takiego jak doktor. Trzeba dużo czasu, żeby nią zostać. A taką V.A.D. robi się raz dwa.
– Rozumiem.
– Włosi nie chcieli dopuścić kobiet tak blisko frontu. Toteż wszystkie mamy tu specjalny regulamin. Nie ruszamy się stąd nigdzie.
– Ale ja mogę tu przychodzić?
– O tak. Nie jesteśmy w klasztorze.
– Zostawmy już tę wojnę.
– To bardzo trudne. Nie ma jej gdzie zostawić.
– Ale jednak zostawmy.
– Dobrze.