– Stanęli na drodze
i językami mielą! Z drogi, hrabiowie!
Był to nadjeżdżający syn Fabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle chmurny Adam. Za nim
nadjeżdżało jeszcze kilka wozów, z których, przy jednym, ciągniętym przez mizernego konika,
ciężkim krokiem szedł bosy i cały w płótno ubrany Ładyś; na drugim, pustym, z grubą
kasztanowatą kosą na plecach, w różowym kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna
wysoka, prosta, silna.
– Dzień dobry pannie Domuntównie! – z galanterią czapki uchylając zawołał rozmijający się
z nią Michał.
W odpowiedź dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem
wybuchnęła:
– O Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!
I ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby jej pozazdrościć, parą tęgich koni
kierując, starała się przegonić wóz Jana, który przecież raźnym kłusem w bramę zagrody
Anzelma wjechał i środkiem ogrodu, drogą białą od dzięcieliny, ku domowi pod sapieżanką
stojącemu dążył.
Kiedy na drodze rozlegał się turkot kół, gwar urywanych i głośnych rozmów, a czasem nawet
zapanowywał ścisk wymijających się albo usiłujących wzajem przegonić się wozów, nad polem
mrowiącym się gromadkami żniwiarzy, wraz z upałem i blaskiem słońca, stała wielka cisza.
Gromadki żniwiarzy, nieprawidłowo śród szerokiej przestrzeni rozrzucone, nierównej wielkości,
zwolna, lecz nieustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach. Jedne z nich postępowały
od okolicy ku wzgórzom, inne – od wzgórz ku korczyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały
się naprzeciw piaszczystej rozpadliny stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana i Cecylii.
Czasem tylko wzbijał się nad nimi krótki wybuch śmiechu lub powietrzem przeleciało głośno
wykrzyknięte imię, stado wróbli podjęło się z krzykiem, tu, tam, ówdzie szybko mignęły stalowe
błyskawice sierpów. Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zbaczając z drogi i bez
szelestu prawie tocząc się po ściernisku, stawały w zagłębieniach otoczonych dokoła złotym
lasem nie tkniętego jeszcze zboża; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożnie
zaświegotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasłyszeć, płynął po polu suchy,
nieprzerwany szelest przecinanych i na ziemię kładnących się kłosów.
Paru godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz dziś może dziesiąty, wóz swój na
ściernisko zawrócił i wjechał w szerokie i długie zagłębienie, w którym pracowała jedna z
najliczniejszych gromad mężczyzn i kobiet. Była ona tak liczną, bo składało ją rodzin kilka.
Chuda i chorowito wyglądająca żona Fabiana, w sztywnej chustce osłaniającej głowę i część
mizernej jej twarzy, prędko jednak i wprawnie żęła obok swej córki, pulchnej i przysadzistej
Elżusi, z dala świecącej jaskrawą różowością swego kaftana i mnóstwem polnych maków
sterczących nad jej czołem, tak prawie, jak one, pąsowym. Za nimi dwaj niedorośli chłopcy żęli
także, a jeden wielki, pleczysty, rudy chłopek, z czerwoną twarzą i rzędem białych zębów w
wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązał snopy, układał je w dziesiątki i pomagał
do naładowywania nimi wozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu i silnemu bratu.
132
Wszystko to czynił powoli, z leniwymi ruchami, jakby sennie. Za nim, jak nierozłączny cień
jego, siedział lub chodził czarny, kudłaty kundel. Pan i pies jednostajnie często garbili się,
wyciągali, poziewali. Czasem pies podnosił głowę i wtedy patrzali sobie w oczy. Pan śmiał się
do psa wszystkie zęby ukazując.
– A co, Sargas? Na Niemen może pójdziem? Na Niemnie lepiej, che, che, che!
Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.
– Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Niemen, che, che, che!
– Julek! – zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama – zasnął stojąc czy co? snopy
dawaj! hrabia!
– Julek! – po kilku minutach donośnie wołała Elżusia – położyłeś się już czy co? Bardzo
słusznie! leż sobie, a żyto niech gnije na ziemi!
Wielki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był na ścierni i leniwą rękę zatopił w