Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Tam... O tam!... Pod ścianą! - zakrztusiła się lękiem.
Pobiegłem za jej wzrokiem i cofnąłem się przerażony.
To nie kupka szmat. To człowiek! Leżący na ziemi człowiek ubrany w szmaty.
Nieruchomy!
Twarzy nie widać, bo leży na piersiach, z głową wtuloną w gruz na podłodze. Lewą
rękę ma odrzuconą w bok bezwładnie i bez życia. Rozrzucone nogi. Podeszwy butów
połyskują gwoździami.
- Kuwasa?... - szepnąłem zobaczywszy mały kwadracik.
- Trup???
Tak, był to chyba trup. W martwocie leżącego ciała było coś groźnego, nienaturalnie
nieruchomego. Wiało od tego przerażeniem.
Odważyłem się postąpić dwa kroki naprzód. Trup miał rozerwaną kapotę, przez dziury
w niej przeglądała brudna biel koszuli. Lecz, gdy zbliżyłem się jeszcze trochę,
zauważyłem, że na lewym boku rozlała mu się czarna plama.
Krew! Rana była pod lewą łopatką. Ktoś (kto???) zadał mu w plecy śmiertelny cios
nożem. Pod lewą łopatkę - więc prosto w serce. Nóż leżał zresztą tuż obok, pomiędzy
rozrzuconymi nogami
Długi rzeźnicki nóż.
- Kuwasa??? - zadałem sobie to pytanie.
Teraz jednak miałem do czynienia z czymś przerażającym, z czymś tak realnym jak
śmierć. Trzeba było odrzucić precz wszystkie fantastyczne dekoracje, którymi
urozmaicałem sobie życie.
To nie Kuwasa spoczywał martwy w wapiennym gruzie jaskini, lecz jakiś człowiek.
Człowiek ten był w nocy w Uroczysku i zrabował nam relikwiarz. Zawędrował potem na
Czartorię, wszedł do jaskini i tu otrzymał uderzenie nożem.
Zabójca porzucił nóż u zwłok zamordowanego i...
Przebiegłem oczami mroczną jaskinię. Nie, z całą pewnością nie było w niej
relikwiarza. Morderca zabrał ze sobą odebrany zabitemu łup.
Kim był zamordowany? Kto jest mordercą?
Kuwasa???
Wzruszyłem ramionami.
Przełamawszy w sobie wstręt, pochyliłem się nad zabitym. Ależ tak! Tak! Pod
prawym ramieniem tkwiła parciana torba. Nosił ją przerzuconą na pasku przez ramię.
Znałem tę torbę! W oka mgnieniu zobaczyłem pogrążony w nocy szałas na
podmokłych łąkach, blask ognia w szałasie, a przy ognisku dziad-zielarz z parcianą
torbą, pełną suszonych roślin. Niechlujny zarost na brudnej twarzy, szopa
zmierzwionych włosów.
Dziad-zielarz Znachor! To on martwy spoczywał u mych stóp. To on zrabował
staurotekę, uciekł z nią na Czartorię, żeby zginąć - być może z rąk swego wspólnika.
157
„Bachura, to ty?” - brzęczał mi w pamięci głos znachora.
- Boję się! Boję się - powtarzała mi nad uchem Babie Lato.
Jeszcze raz obrzuciłem wzrokiem martwe ciało znachora, obiegłem oczami mroczną
jaskinię, utrwalając w pamięci każdy głaz, każdy zakątek.
Światło pochmurnego dnia, widok żyjącego świata, spokój latających jaskółek -
odcinały trochę grozę, która uczepiła się mnie w jaskini. Lecz świadomość, że tuż obok,
w mrocznym wnętrzu leży martwe ciało zamordowanego człowieka, uczyniła skalną
pustkę Czartorii jeszcze bardziej ponurą.
Odejść stąd. Odejść czym prędzej. Uciec stąd, zanim z okopconych jaskiń wypełzną
jakieś niesamowite siły.
Zawiał wiatr. Skrzypnęły samotne modrzewie. Kłąb wiatru zwalił się w głęboki
wądół, wzbił w górę biały pył wapienny, zakołował wirem, obrzucił nas piaskiem i rozbił
się o skalną ścianę.
Dziewczyna kurczowo ściskała mi ramię.
- Chodźmy stąd. Jak tu strasznie...
Rozumiałem ją. I ja również czułem się nieswojo. Zdawało mi się, że ze wszystkich
stron obserwują mnie czyjeś oczy, zaczajony gdzieś zbrodniarz śledzi bacznie każdy
ruch.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia po południu.
Co począć? Czy wracać na Uroczysko, a stamtąd na odległy o kilka kilometrów
posterunek milicji? Czy też szybko dać znać od razu do Komendy Powiatowej?
Mówiono mi, że lasami do Poświerka jest do miasta zaledwie siedem kilometrów. Stąd
będzie zaś już niecałe pięć. Tyleż i do posterunku. Więc może lepiej spróbować lasami
dostać się do miasta?
Tak też zdecydowałem.
- Pani niech wraca do baraku - powiedziałem dziewczynie.
- A pan?
- Ja do miasta. Na milicję.
Bez słowa wzięła mnie pod rękę. Zrozumiałem, że pragnie iść ze mną.

***
W Powiatowej Komendzie, gdzie dobrnęliśmy wieczorem, obyło się bez przepustek i
skomplikowanych wyjaśnień. W poczekalni przegrodzonej drewnianym płotkiem
napotkał nas znajomy z Uroczyska chorąży i natychmiast zaprowadził do komendanta.
- Bardzo dobrze że państwo przyjechali. Bardzo dobrze - cieszył się i aż ręce zatarł.
W gabinecie komendanta na jego biurku stała nasza stauroteka.