Przeobraziwszy się chwilowo w socjologa, studiowałem warunki panujące w południowoafrykańskich zakładach karnych, w czym pomagał mi oficer służb więziennych. Jako lekturę polecił mi książki Hermana Charlesa Bosmana, co było całkiem zbyteczne, bo Hermana Charlesa Bosmana dawno już przeczytałem. Bosman — prawdopodobnie najlepiej piszący po angielsku autor, jakiego wydała RPA — o więzieniach wiedział wszystko. Odsiedział „gumę” za zabójstwo swego przyrodniego brata i olśniewająco opisał swe przeżycia z Więzienia Centralnego potocznie zwanego Pretoryjskim Dołkiem. Dla mnie to była gratka, bo właśnie tam swój wyrok odsiadywał Rearden.
Przewertowałem również akta Reardena, które wyrwaliśmy z archiwów na placu Johna Vorstera. Faktów znalazłem w nich nie wiele, za to mnóstwo domniemywań . Rearden siedział tylko raz, w dodatku za przewinienie stosunkowo małego kalibru, ale owe domniemania okazały się prawdziwą bombą. Posądzano go o wszelkie możliwe przestępstwa ujęte kodeksem, poczynając od włamań i szmuglu narkotyków, poprzez napady z bronią w ręku, skończywszy na nielegalnym skupie złota. Był wiec Rearden facetem o wielu obliczach, miał niesłychaną odporność psychiczną oraz inteligencję. Kapryśnie i nieoczekiwanie przerzucał się z jednej branży w drugą, dzięki czemu unikał większych kłopotów. Tak, byłby z niego znakomity agent wywiadu.
Uśmiechnąłem się. Może więc Mackintosh miał jednak rację twierdząc, że Rearden jest do mnie podobny... Nie miałem złudzeń ani co do siebie, ani co do swojej roboty. Ten interes śmierdział, dopuszczał wszystkie chwyty, honoru znaleźć tam można tyle co brudu pod paznokciami, a mnie pracowało się w tym bagnie całkiem znośnie, tak samo, jak znośnie pracowałoby się Reardenowi, gdyby ktoś miał na tyle rozumu, żeby go do tej roboty zwerbować. Tak więc oto nasza trójca: Mackintosh, Rearden i ja — wszyscy ulepieni z jednej gliny.
W RPA Mackintosh zajmował się sprawą odgórnie — pociągał za odpowiednie sznurki. Sądząc po tym, jak wszyscy wokół niego tańczyli, jak skakali niczym posłuszne marionetki, wyglądało na to, że premier istotnie dał mu do ręki „pewne środki”. Mackintosh zajmował się więc robotą kontrwywiadowczą na szczeblu dyplomatycznym, a ja zastanawiałem się, co to była, u diabła, za przysługa jaką wyświadczyliśmy Afrykanerom, że traktowali nas z rewerencją i nie zadawali żadnych pytań .
Stopniowo przeobrażałem się w Reardena. Zmieniłem uczesanie — nowe uczesanie to nowy człowiek — no i zadałem sobie wiele trudu, by podchwycić ten charakterystyczny transwalski akcent, akcent górniczych miast i osiedli. Przyglądałem się też bacznie fotografiom Reardena, usiłując naśladować jego styl ubierania się i postawę. Szkoda, że nie mieliśmy choć jednego filmu pokazującego Reardena na żywo, bo sposób poruszania się człowieka wiele znaczy. W tym punkcie musiałem więc zdać się na własną inwencję.
Któregoś dnia powiedziałem Mackintoshowi:
— Mówi pan, że to mało prawdopodobne, bym natknął się w Anglii na kogoś, kogo Rearden znał, na jego kumpli. Bo długo tam na wolności nie zabawię, tak? Bardzo pięknie, ale mam o wiele większe szansę natknąć się na któregoś z nich w więzieniu niż podczas spaceru po Oxford Street, zgadza się?
Zamyślił się.
— To prawda. Zrobimy tak: sprawdzę penitencjariuszy więzienia, do którego ma pan trafić i jeżeli znajdę takich, co byli w RPA, przeniosę ich w inne miejsce. Nie przypuszczam, bym znalazł ich wielu, ale taki zabieg zmniejszy pańskie ryzyko do minimum. A samo przeniesienie? Normalka, bo więźniowie ciągle zmieniają zakłady.
Mackintosh ćwiczył mnie bezlitośnie.
— Imię i nazwisko ojca?
— Joseph Rearden.
— Zawód?
— Górnik. Emerytowany.
— Imię matki?
— Magrit.
— Nazwisko panieńskie?
— Van der Oosthuizen.
— Gdzie pan się urodził?
— W Brakpan.
— Kiedy?
— Dwudziestego ósmego maja 1934 roku.
— Gdzie pan był w czerwcu sześćdziesiątego ósmego?
— ... Hmm, w Cape Town.
— W którym hotelu pan się zatrzymał?
— W Arthur’s Seat. Podetknął mi palec pod nos.