Wszystkie silniki stop.
Dzwon. Jedno, jedyne uderzenie, jakby olbrzymiego, pękniętego serca. Ra-
kieta stała. Główny inżynier stał z rękami na dwu rękojeściach awaryjnego odrzutu: skała mogła się poddać. Czekali. Strzałki sekundomierzy poruszały się dalej swoim owadzim ruchem. Dowódca patrzał przez chwilę na wskaźnik pionu; jego
srebrzyste światełko ani trochę nie odchyliło się na — bok od czerwonego Zera.
Milczeli. Rozgrzane do wiśniowego żaru dysze zaczynały się kurczyć, wydając
szereg charakterystycznych odgłosów, podobnych do chrapliwego postękiwania.
Czerwonawa chmura, wzbita na setki metrów, opadała. Wyłonił się z niej tępy
wierzchołek „Niezwyciężonego”, jego boki, osmalone tarciem atmosferycznym
i podobne przez to barwą do starej skały, chropawy, podwójny pancerz, rudy kurz wciąż jeszcze kłębił się i wirował u rufy, ale sam statek znieruchomiał już na 5
dobre, jakby stał się częścią planety i teraz krążył razem z jej powierzchnią leni-wym ruchem, trwającym od wieków, pod fioletowym niebem, w którym widniały
najsilniejsze gwiazdy, niknące tylko w bezpośrednim pobliżu czerwonego słońca.
— Normalna procedura?
Astrogator wyprostował się znad książki pokładowej, gdzie, w połowie karty,
wpisał umowny znak lądowania, godzinę i dodał obok w rubryce nazwę planety:
„Regis III”.
— Nie, Rohan. Zaczniemy od trzeciego stopnia.
Rohan starał się nie okazać zdziwienia.
— Tak jest. Chociaż. . . — dodał z poufałością, na którą Horpach mu nieraz
pozwalał — wolałbym nie być tym, który powie to ludziom.
Astrogator, jakby nie słysząc słów swojego oficera, wziął go za ramię i pod-
prowadził do ekranu jak do okna. Odgarnięty na boki odrzutem lądowania piasek uformował rodzaj płytkiej kotliny, zwieńczonej osypującymi się diunami. Z wysokości osiemnastu pięter patrzyli przez trójbarwną płaszczyznę elektronowych impulsów, tworzącą wierny obraz świata zewnętrznego, na skalną piłę odległego o trzy mile krateru. Od zachodu pochłaniał ją horyzont. Od wschodu gromadziły się pod jej zerwami czarne, nieprzeniknione cienie. Szerokie rzeki lawy, o grzbie-tach wyniesionych nad piaski, miały barwę starej krwi. Jedna silna gwiazda pło-nęła na niebie, pod górnym obrzeżem ekranu. Kataklizm, wywołany zniebazstą-
pieniem „Niezwyciężonego” minął, i wicher pustyni, gwałtowny prąd powietrza
płynącego stale ze stref równikowych ku biegunowi planety, wtłaczał już pierwsze piaszczyste języki pod rufę statku, jakby usiłując cierpliwie zabliźnić ranę, utworzoną przez wylotowy ogień. Astrogator włączył sieć zewnętrznych mikrofonów
i zjadliwe, dalekie wycie wraz z dźwiękiem piachu, szorującego po pancerzach, wypełniło na chwilę wysoką przestrzeń sterowni. Potem wyłączył mikrofony i zapadła cisza.
— Tak to wygląda — powiedział powoli. — Ale „Kondor” nie wrócił stąd,
Rohan.
Tamten zacisnął szczęki. Nie mógł spierać się z dowódcą. Przeleciał z nim
wiele parseków, ale nie doszło między nimi do przyjaźni. Może różnica wieku by-
ła zbyt wielka. Albo przebyte wspólnie niebezpieczeństwa za małe. Bezwzględny był ten człowiek o włosach prawie tak białych jak jego odzienie. Stu bez mała ludzi trwało nieruchomo na stanowiskach po skończonej, wytężonej pracy, która poprzedziła zbliżenie, trzysta godzin hamowania nagromadzonej w każdym ato-mie „Niezwyciężonego” energii kinetycznej, wejście na orbitę, lądowanie. Stu
prawie ludzi, którzy od miesięcy nie słyszeli odgłosu, jaki wydaje wiatr, i nauczy-li się nienawidzić próżni, jak nienawidzi jej tylko ten, kto ją zna. Ale dowódca o tym na pewno nie myślał. Przeszedł powoli przez sterownię i opierając rękę na oparciu fotela, podniesionym już do nowego poziomu, mruknął:
— Nie wiemy, co to jest, Rohan. I nagle ostro: Na co pan jeszcze czeka?
6
Rohan podszedł szybko do pulpitów rozrządowych, włączył wewnętrzną instalację i głosem, w którym drgało jeszcze stłumione oburzenie, ciskał:
— Wszystkie poziomy, uwaga! Lądowanie skończone. Procedura naziemna