— Ja też. Ale do diabła, jest winny śmierci wystarczającej liczby osób — chłopców Kramera, ich ojca, twojego ojca i Bóg wie kogo jeszcze. Powinien przebywać w więzieniu przez resztę swojego życia.
— Nie masz dla niego nawet krzty miłości?
— Czasami. Kiedy mam dobry dzień i słońce świeci, wtedy czasem myślę o nim i przypominam sobie jakieś przyjemne zdarzenie z dzieciństwa. Ale te chwile są bardzo rzadkie, Adamie. Sam spowodował bardzo wiele nieszczęścia w moim życiu i w życiu ludzi wokół niego. Nauczył nas nienawidzić wszystkich. Źle traktował naszą matkę. Cała jego przeklęta rodzina jest zła.
— A więc po prostu go zabijmy, tak?
— Tego nie powiedziałam, Adamie, nie bądź niesprawiedliwy. Myślę o nim przez cały czas. Modlę się za niego codziennie. Milion razy pytałam tych ścian, dlaczego mój ojciec stał się kimś tak okropnym. Dlaczego nie może być miłym starszym panem siedzącym na werandzie z fajką i laską, z odrobiną whisky w szklaneczce? Dlaczego mój ojciec musiał zostać członkiem Klanu, człowiekiem, który zabijał niewinne dzieci i zniszczył swoją własną rodzinę?
— Może wcale nie zamierzał ich zabijać.
— Chłopcy zginęli, prawda? Przysięgli uznali, że stało się to z jego winy. Zostali rozerwani na kawałki i pochowani jeden obok drugiego w swoim małym grobie. Jakie to ma znaczenie, czy Sam zamierzał ich zabić? On tam był, Adamie.
— Wiem. Ale to mogłoby mieć znaczenie. Lee zerwała się z fotela i chwyciła go za rękę.
— Chodź — powiedziała z naciskiem. Podeszli kilka kroków ku krawędzi tarasu. Lee wskazała odległą o kilka ulic panoramę Memphis. — Widzisz ten budynek z płaskim dachem stojący nad rzeką z tamtej strony? Ten najbliższy nas. Tam, trzy czy cztery ulice stąd.
— Tak — odparł wolno.
— Najwyższe piętro to piętnaste. A teraz odlicz sześć pięter w dół z prawej strony. Rozumiesz?
— Tak. — Adam skinął głową i liczył posłusznie. Budynek był elegancki i stał przodem do rzeki.
— A teraz odlicz cztery okna na lewo. Pali się tam światło. Widzisz?
— Tak.
— Zgadnij, kto tam mieszka.
— Skąd miałbym wiedzieć?
— Ruth Kramer.
— Ruth Kramer?! Matka tych malców?
— Tak.
— Znasz ją?
— Spotkałyśmy się kiedyś, przez przypadek, na balu dobroczynnym po jakimś przedstawieniu baletu czy czymś takim. Wiedziała, że jestem Lee Booth, żona słynnego Phelpsa Bootha, ale to było wszystko. Zawsze unikałam jej w miarę możliwości.
— To musi być małe miasto.
— Potrafi być maleńkie. Gdybyś mógł zapytać ją o Sama, co by ci odpowiedziała?
Adam patrzył na światła w oddali.
— Nie wiem. Czytałem, że nadal jest pełna goryczy.
— Goryczy? Straciła całą rodzinę. Nigdy nie wyszła ponownie za mąż. Myślisz, że obchodzi ją, czy mój ojciec zamierzał zabić jej dzieci? Oczywiście, że nie. Wie tylko, że one nie żyją, Adamie, nie żyją od dwudziestu trzech lat. Wie, że zabiła ich bomba podłożona przez mojego ojca, i że gdyby on siedział w domu ze swoją rodziną, zamiast włóczyć się po nocy z różnymi skretyniałymi koleżkami, to mały Josh i John nie zginęliby. Mieliby teraz po dwadzieścia osiem lat, byliby zapewne dobrze wykształceni i pożenieni, mieliby dzieci, z którymi Ruth i Marvin mogliby się bawić. Jej nie obchodzi, dla kogo przewidziano tę bombę, tylko to, że została tam umieszczona i wybuchła. Tylko to się liczy.
Lee wróciła na swój fotel. Potrząsnęła ponownie lodem i wypiła łyk alkoholu.
— Nie zrozum mnie źle, Adamie. Jestem przeciwna karze śmierci. Jestem zapewne jedyną pięćdziesięcioletnią białą kobietą w tym kraju, której ojciec siedzi w bloku śmierci. Kara śmierci jest barbarzyńska, niemoralna, poniżająca, okrutna, niecywilizowana — podpisuję się pod tym wszystkim. Ale nie zapominaj o ofiarach, okay? Członkowie ich rodzin mogą domagać się odwetu. Mają do tego prawo.
— Czy Ruth Kramer domaga się odwetu?
— Wszystko wskazuje na to, że tak. Przestała już rozmawiać z prasą, ale działa aktywnie w organizacjach rodzin ofiar. Przed laty powiedziała, że chce być obecna przy egzekucji Sama Cayhalla.
— Nie ma w tym wiele z ducha przebaczenia.
— Nie przypominam sobie, żeby mój ojciec prosił o przebaczenie.
Adam odwrócił się i usiadł na balustradzie plecami do rzeki. Spojrzał na budynki centrum miasta, a potem zaczął przyglądać się swoim stopom. Lee pociągnęła kolejny długi łyk.
— Cóż, ciociu, co z tym wszystkim zrobimy?
— Proszę, daruj sobie tę ciocię.
— Okay, Lee. Jestem tutaj. Nie wyjadę. Jutro spotkam się z Samem i po tym spotkaniu zamierzam zostać jego obrońcą.