Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Można także kochać kobietę nie żyjąc z nią.
— Tak? Teraz ksiądz pewno zacznie mówić o Matce Boskiej?
— Niech pan nie drwi, Schnier. To do pana nie pasuje.
— Wcale nie drwię — powiedziałem. — Potrafię uszanować nawet coś, czego nie rozumiem. Uważam tylko, że popełnia się fatalny błąd, jeśli młodej dziewczynie, która nie chce iść do klasztoru, stawia się za wzór Matkę Boską. Kiedyś nawet wygłosiłem prelek­cję na ten temat.
— Tak? Gdzie?
— Tutaj, w Bonn, dla młodych dziewcząt należących do grupy Marii. Przyjechałem kiedyś z Kolonii na ich wieczór w świetlicy, pokazałem im parę sztuczek, a potem rozmawialiśmy o Matce Boskiej. Proszę zapytać Monikę Silvs. Oczywiście nie mogłem mówić z dziewczętami o tym, co wy nazywacie cielesnym pożąda­niem! Słucha ksiądz?
— Słucham — odparł — i dziwię się. Pan bywa bardzo drastyczny.
— Do licha, księże prałacie, proces, którego skutkiem bywa spłodzenie dziecka, jest rzeczą dość drastyczną. Jeśli ksiądz woli, możemy rozmawiać o bocianach. Wszystko, co się o tej drastycznej sprawie mówi, wykłada w kazaniach i czego się uczy, jest oszustwem. W głębi duszy uważacie to za świństwo, zalegalizowane przez małżeństwo w obronie koniecznej przed naturą — albo też stwarzacie sobie złudzenia i oddzielacie element cielesny od reszty sprawy — ale właśnie to, co się na nią składa oprócz elementu cielesnego, jest najbardziej skomplikowane. Nawet kobieta, która już zaledwie toleruje swego małżonka, nie jest tylko ciałem — nie jest tylko nim nawet najbardziej wykolejony pijak, kiedy idzie do dziwki, ani też sama dziwka. Wy traktujecie tę sprawę jak rakietę sylwestrową, a to jest dynamit.
— Schnier — powiedział Sommerwild słabym głosem — zdumiewa mnie, ile pan rozmyślał nad tą sprawą.
— Zdumiewa! — wykrzyknąłem. — Księdza powinni zdumiewać ci bezmyślni łajdacy, którzy traktują swoje żony po prostu jak swoją prawną własność. Proszę zapytać Monikę Silvs, co wtedy powie­działem dziewczętom na ten temat. Odkąd wiem, że jestem osobni­kiem płci męskiej, chyba nad niczym tyle nie rozmyślałem — i to księdza zdumiewa?
— Pan nie ma najmniejszego wyobrażenia o tym, co to jest prawo i ustawa. Te sprawy, nawet żeby były nie wiadomo jak trudne, muszą być uregulowane.
— Owszem — powiedziałem — poznałem już trochę wasze reguły. Przesuwacie naturę na tor, który nazywacie wiarołomstwem; kiedy natura wdziera się do małżeństwa, strach was ogarnia. Spowiedź, odpuszczenie winy, grzech — i tak w kółko. Wszystko ustawowo uregulowane.
Sommerwild roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał po prostacku.
— Schnier — powiedział — już wiem, o co tu chodzi. Widocznie jest pan monogamistą jak osioł.
— Ksiądz nie zna się nic a nic na zoologii, nie mówiąc już o rodzaju homo sapiens. Osły wcale nie mają natury monogamicznej, choć wyglądają tak poczciwie. Wśród osłów panuje całkowity promiskuityzm. Monogamiczne są kruki, kawki i czasem noso­rożce.
— Ale widocznie nie Maria — powiedział. Chyba zorientował się, jak to krótkie zdanie musiało mnie dotknąć, bo ciszej dodał: — Bardzo mi przykro, Schnier, chętnie byłbym panu tego oszczędził. Wierzy mi pan? — Milczałem. Wyplułem niedopałek papierosa na dywan, widziałem, jak żar się rozsypuje i wypala małe czarne dziurki. — Schnier — powtórzył Sommerwild błagalnie — czy pan mi przynajmniej wierzy, że niechętnie panu o tym mówię?
— Czy nie wszystko jedno? Ale jeśli księdzu na tym zależy: owszem, wierzę.
— Przed chwilą mówił pan tyle o naturze — powiedział. — Powinien pan był pójść za jej głosem, pojechać za Marią, walczyć o nią.
— Walczyć — powtórzyłem. — Czy to słowo znajduje się w waszych przeklętych ustawach małżeńskich?