Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Mówiłem, źle ludzie w głowach mają.
— Kaszą, samą kaszą, jakim znowu mięsem — uniosła się matka Janka. — To on tylko tak mówi na złość. Taki pudel daje wełny parę kilogramów rocznie. Bardzo się opłaca.
Pomruk uznania przebiegł przez przedział.
— Można go dotknąć? — dowiadywała się uprzejmie baba z koszem.
— Proszę bardzo — powiedziała matka Janka. — Chodź tu, Lejek, wyłaź spod ławki. Proszę, jaki miękki.
— I tłusty — dodała baba z koszem. — Na oko z piętnaście kilo waży. Za ile by go pani odstąpiła?
W koszu babinym coś się poruszyło. Andrzej zajrzał pod szmatę.
— Tam jest gęś! — krzyknął. — Związana sznurkiem! Dokąd ją pani wiezie?
— Na targ — powiedziała baba ze spokojem. — Na sprzedaż, na mięso! Rozumiesz? — Spojrzała porozumiewawczo na matkę Janka. — Jeżeli pani nie zna terenu, to owszem, mogę pani ułatwić interes. Młode mięso, po odliczeniu wełny będzie chyba ze dwadzieścia kilo. Samą skórkę na karakuł się sprzeda.
Matka Janka zzieleniała na twarzy.
— Bardzo dziękuję — powiedziała słabym głosem — ale on jeszcze rośnie, jeszcze nie jest wyhodowany.
— Popłacalny interes — zamyślił się wąsaty. — Zupełnie nowy pomysł. Bo i wełna, i skórka, i mięso, i w mieszkaniu trzymać można, i porządku nauczyć nietrudno. Zresztą ja mam balkon. Pani szanowna nie odstąpiłaby jednej parki? — zwrócił się do matki Janka.
— Owszem, owszem, ale my już wysiadamy! — krzyknęła matka Janka z rozpaczą w głosie. — Chodź, Andrzej, bierz psa, szybko, bo pociąg już staje.
— Kiedy to jeszcze nie nasza stacja — zawołał Andrzej.
— Nasza! Nie szkodzi! Chodź i trzymaj mocno Lejka!
Wszyscy uprzejmie rozstąpili się przed matką Janka, Lejkiem i Andrzejem. Wąsaty nawet otworzył drzwi. Cały przedział patrzył na nich wzrokiem pełnym uznania i szacunku.
„Przekrój” z kaszą 
Janek leżał w łóżku z grypą. Andrzej z wrzodem na kostce kuśtykał po kuchni. Matka Janka gotowała mannę. Lejek leżał na samym środku kuchni, wyciągnięty na co najmniej cztery metry, i nie było takiej siły, która mogłaby go stamtąd ruszyć.
— Mama, dlaczego on ma grypą, a ja tylko wrzody? — dowiadywał się Andrzej.
— Bo on złapał jednego wirusa, a ty innego — powiedziała matka Janka nieopatrznie.
— Ja żadnych wirusów nie łapałem —oświadczył Andrzej. — Ja znów jestem dyżurny od karmienia ryb.
— Nie rozumiem, co mówisz — zirytowała się matka Janka.
— Ja też nie rozumiem, co ty mówisz o tym łapaniu wirusów. Ja jestem dyżurny na ten tydzień i karmię ryby w akwarium.
— To dobrze, to bardzo dobrze — zgodziła się matka Janka. — Zjedz trochę tej manny?
— Nie zjem. Ryby karmi się takimi suchymi bobkami, co trzeba kupować na Nowym Świecie.
— Ale ja nie mówię o rybach, tylko o tobie. Zjesz kaszę?
— Nie zjem, bo ja nie jestem chory. Niech je Janek. Ryby, jak się ich nie karmi, to zdychają, to ja pilnuję, żeby nie zdechły.
— To ślicznie. Codziennie je karmisz?
— Ja ich nie mogę karmić.
— Ale przecież mówisz, że jesteś dyżurny od karmienia ryb.
— Jestem, tylko że nasza pani zapomina im kupić pokarm, to ich nie mam czym karmić. Wczoraj wrzuciłem im landrynkę, ale jej nie tknęły. Jutro ją sobie wyłowię i zjem. Jak nie chcą, to nie.
— A dlaczego wasza pani nie kupuje pokarmu dla ryb?
— Bo zapomina.
— No to co się dzieje z rybami?
— Jedna wczoraj zdechła. Pochowaliśmy ją pod choinką w ogrodzie. Ma piękny grób. Krysia kopała, Oleś Kuliński włożył ją do środka, a ja przyniosłem kwiaty. Maluchy nam ją potem odkopały, tośmy ich sprali. Jutro zrobimy drugi pogrzeb.
— A gdzie ta rybka?
— Włożyłem ją; do pudełka. Ale teraz ją dałem Jankowi, żeby się nią trochę pobawił, bo on jest strasznie zły, że choruje i do przedszkola chodzić nie może.