Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Dobrze sobie radzisz z tym pistolecikiem.
— Sześć metrów, może nawet mniej. Każdy by trafił.
— Ale nie każdy wdrapywałby się na pokład. Ty się wdrapałaś.
Rozejrzała się dookoła.
— Lepiej stąd chodźmy. Mogą nas tu dorwać. Pokręciłem głową.
— Jesteśmy bezpieczni. Port ma tyle zatoczek, tyle zakamarków, że ludzie
Wheelera musieliby przeszukać z piętnaście kilometrów wybrzeża. Ale masz ra-
cję, lepiej już chodźmy. Do hotelu kawał drogi, a chcę się tam dostać zanim wzej-dzie słońce. Dasz radę iść?
Wstała.
— Jestem gotowa.
188
Oceniałem, że marsz do hotelu zajmie nam godzinę. Szliśmy w milczeniu. Nie wiem, o czym myślała Alison, ale ja zastanawiałem się cały czas, co, do diabła, robić dalej.
— No tak — powiedziałem po chwili. — To podejście spieprzyłem, że hej.
Miałem rozkaz uprowadzić Slade’a, albo go zabić. Nie zrobiłem ani tego, ani
tego.
— Nie mogłeś postąpić inaczej — skonstatowała.
— Mogłem. Mogłem go na tym jachcie zabić, a ja próbowałem faceta stamtąd
wyciągnąć.
— Niełatwo jest zabić śpiącego człowieka — odparła i wstrząsnął nią dreszcz.
— W ogóle zabijać nie jest łatwo.
Zerknąłem na nią i pomyślałem sobie, że szkoła Mackintosha w tym punkcie
chyba nawalała.
— Ilu ludzi zabiłaś?
— Jednego — odparła i głos się jej załamał. — Przed. . . chwilą. — Zaczęła
gwałtownie drżeć.
Objąłem ją ramieniem.
— Uspokój się, Alison. Wiem, tak się po tym reaguje, ale czas wszystko za-
ciera. Uspokój się. — Przeklinałem Mackintosha za to, co zrobił swojej własnej córce. Ale jednak wyszkolił ją na profesjonalistkę, a profesjonalistka zareaguje na odpowiedni bodziec jak pies Pawłowa. Żeby już o tym nie myślała, powiedziałem:
— Musimy wy prowadzić się z hotelu.
— To jasne. Ale co potem?
— Diabli wiedzą. Wszystko zależy od tego, jak bardzo uszkodziliśmy jacht
Wheelera. Jeśli odpłyną, to koniec.
— A jeśli nie odpłyną?
— Spróbujemy jeszcze raz.
— Nie możesz tam iść. Drugi raz to nie wypali.
— Wiem. Trzeba wymyślić coś innego. . .
Popadliśmy w przygnębiające milczenie i parliśmy naprzód. Byliśmy przemo-
czeni a nad ranem na Malcie nie jest wcale ciepło Poza tym ogarnęło nas znużenie, więc myśleć logicznie było nam raczej trudno.
Kiedy wkraczaliśmy do Floriany, wschodziło już słońce, a po uliczkach kręcili się nieliczni przechodnie. Podczas długiego spaceru ubranie nam prawie wyschło, dlatego nie zwracaliśmy na siebie niepotrzebnej uwagi. Minęliśmy robotników
z drabinami, którzy rozciągali nad jezdnią sznury kolorowych chorągiewek.
— Wcześnie chłopaki zaczynają dzień — mruknąłem. — Co to za święto?
— Dzisiaj jest festa — wyjaśniła Alison. — Ciągle się tutaj bawią.
Przypomniał mi się głos emerytowanego pułkownika, który narzekał na hałasy
w porcie.
— Więc dzisiaj będą fajerwerki, tak?
189
— Jak w banku. Fajerwerki i festa zawsze idą w parze. Przynajmniej na Malcie.
Coś mi zaświtało w głowie, coś niejasnego, mało konkretnego, ale były to
zaczątki rodzącego się pomysłu. Modliłem się, żeby na zaczątkach się nie skoń-
czyło.
— Ile zostało nam pieniędzy? — spytałem.
— Około trzech tysięcy funtów — odrzekła. — Łącznie z pięciuset funtami,
które ci dałam.
Trzy tysiące funtów. . . Przynajmniej byliśmy dobrze wyposażeni na wypadek
wojny. Mój pomysł jakby się nieco wyklarował, ale nim mogłem z nim wystąpić,
musiałem jeszcze raz przestudiować plany jachtu.
Zaspany recepcjonista wręczył nam klucze i poszliśmy na górę.
— Alison, wejdź do mnie na sekundę. — Staliśmy pod drzwiami do mego
pokoju.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, wziąłem szklaneczkę do mycia zębów i na-
lałem jej tęgą porcję szkockiej.
— Wychyl do dna, a poczujesz się lepiej. Weź gorący prysznic i przebierz się.
Ale zrób to szybko, Alison. Opuszczamy okręt, powinniśmy stąd zniknąć najdalej za pół godziny.
Uśmiechnęła się blado.
— Dokąd jedziemy?