Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Dom, za godzinę chcia­łabym cię widzieć w swoim gabinecie. Musimy po­rozmawiać.
 
 
4
 
 
Gdy Dom wszedł, Joan I wskazała mu gestem krzesło. Powietrze w pokoju było gęste od kadzideł, sam zaś pokój poza niewielkim biurkiem, parą krze­seł i standardowym ołtarzykiem w rogu był pusty. Nie czuło się tego jednak — Joan I miała wypró­bowany od lat sposób wypełniania pustej przestrzeni swoją obecnością.
Na jednej ze ścian wysokimi na stopę literami wy­pisano Przykazanie. Joan I zamknęła księgę rachun­kową i zaczęła się bawić nożem o białej rękojeści.
— Za parę dni będzie Plackoduszny Piątek i Świę­to Pomniejszych Bogów — zagaiła. — Zastanowiłeś się może nad przystąpieniem do klatchu?
— Nie bardzo — przyznał Dom, którego religijna przyszłość chwilowo zupełnie nie interesowała.
— Boisz się?
— Można to tak ująć, bo to raczej ostateczna decy­zja. A ja nie jestem pewien, czy sadhimizm zawiera wszystkie odpowiedzi.
— Masz naturalnie rację, lecz zadaje wszystkie właściwe pytania — przerwała na moment, jakby nasłuchując głosu, którego Dom nie mógł usłyszeć.
— To konieczne? — spytał.
— Klatch? Nie, ale trochę rytualności nikomu jesz­cze nie zaszkodziło, a tego właśnie oczekują po tobie.
— Jest jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.
— Nie krępuj się. ;
— Dlaczego jesteś taka nerwowa? Odłożyła nóż i westchnęła.
— Bywają takie dni, kiedy wzbudzasz we mnie prze­możną ochotę trzaśnięcia cię w nos. Oczywiście, że je­stem nerwowa, a niby jaka mam być w tych warun­kach...? Dobrze: mam wyjaśnić, czy będziesz pytał?
— Uważam, że mam prawo wiedzieć, o co tu cho­dzi. Ostatnio sporo mi się przydarzyło, a mam dzi­wne wrażenie, że wszyscy poza mną wiedzą, o co chodzi.
Joan I wstała, podeszła do ołtarza i wdrapała się nań, siadając wygodnie i majtając nogami.
— Twój ojciec, a mój syn był jednym z najlepszych matematyków zajmujących się rachunkiem praw­dopodobieństwa. O ile wiem, dowiedziałeś się już, co to takiego rachunek prawdopodobieństwa. Istnieje on od około pięciuset lat, ale dopiero John go upo­rządkował i pokazał jego prawdziwe możliwości. Przewidział efekt pothole, a gdy został on udowod­niony, rachunek z zabawki stał się narzędziem. Możemy wziąć minutową część kontinuum, dajmy na to człowieka, i przewidzieć jego przyszłość we wszechświecie. John obliczył twoją przyszłość, byłeś pierwszym człowiekiem kwalifikowanym w ten spo­sób. Zajęło mu to siedem miesięcy i bardzo byśmy chcieli wiedzieć, jak zdołał tego dokonać w tak krót­kim czasie, bo nawet Bank nie potrafi tego obliczyć w czasie krótszym niż rok. Twój ojciec był geniu­szem, przynajmniej jeśli chodzi o rachunek praw­dopodobieństwa. W stosunkach międzyludzkich... nie był nawet zbliżony do przeciętności...
Przyjrzała się wyczekująco Domowi, ale nie dał się złapać na tę przynętę, więc kontynuowała:
— Został zabity na mokradłach, jak wiesz.
— Wiem.
John Sabalos spojrzał ku odległej Wieży ponad pobłyskującymi w blasku słońca mokradłami. Dzień był pogodny i słoneczny, co się nieczęsto zdarzało. Ocenił analitycznie swe uczucia, stwierdził, że jest zadowolony, i uśmiechnął się. Następnie włożył do nagrywarki kolejny sześcian i wrócił do pracy.
“I dlatego wykonałem to przewidywanie dotyczące mojego syna. Zginie on w dniu swych półrocznych urodzin, licząc według lat Widdershins, czyli w dniu, w którym obejmie urząd przewodniczącego Rady Planety. Zabije go jakaś odmiana wyładowania ener­getycznego. — Przerwał na parę sekund, by uporząd­kować myśli, po czym podjął wątek: — O zabójcy nie potrafię nic powiedzieć, choć próbowałem się do­wiedzieć na kilka sposobów. Wszystko, co osiągną­łem, to dziurę w równaniach, mającą kształt czło­wieka, choć nie jestem tego do końca pewny. Jeśli tak jest, to wokół niego kontinuum przepływa jak woda wokół skały. Wiem, że ucieknie, bo widzę go jak pustkę z cieni, widoczną na tle waszych akcji. Sądzę, że pracuje dla Instytutu Jokerów i że to oni desperacko próbują zabić mojego syna".
Przerwał, wyłączył nagrywarkę i spojrzał na rów­nanie: było wypieszczone i wypolerowane, doskonałe niczym blok agatu. Słowem: było piękne. Jego wzrok przyciągnął błysk Wieży. Jeszcze nie była odpowied­nia pora. Jeszcze z godzinę...