Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nie mam pieniędzy, straciłem wszystko, jestem nędzarzem. Nie wiem, co zrobić, bo nie przywiążę do mojej nędzy kobiety, którą kocham ponad wszystko na świecie, a żyć bez niej nie potrafię. Mówił pan, że zmizerniałem, nic dziwnego, karmię się głównie wyrzutami sumienia, a to niestrawne pożywienie. Darować sobie nie mo­gę, że byłem takim głupcem, dopiero niedawno... no, już prawie trzy lata... oprzytomniałem i spojrza­łem prawdzie w oczy. Owszem, przyznaję, myśla­łem o bogatym ożenku, ale z chwilą ujrzenia pańs­kiej córki moje myślenie skończyło się jak nożem uciął. Raczej strzelę sobie w łeb...
Hrabia Dębski miał pogodne usposobienie i duży zasób poczucia humoru. Wyznanie go rozśmieszy­ło, bo kwestie finansowe wśród przeszkód w ewen­tualnym poślubieniu Klementyny stały akurat na ostatnim miejscu.
— To rzadko bywa najlepszym rozwiązaniem — przerwał, taktownie kryjąc rozweselenie i dolewając wina niezwykłemu konkurentowi. — A co właściwie panu zostało? Bo z każdego majątku zawsze coś zo­staje.
— Zostało — przyznał wicehrabia z gniewnym sarkazmem. — Kilka krów, kilka świń... Poślubię kobietę, którą uwielbiam, i uszczęśliwię ją koniecz­nością karmienia nierogacizny...
— Nie chcę wywierać na pana żadnej presji, ale moja córka doskonale umie obrządzać świnie — zako­munikował hrabia, któremu coraz bardziej chciało się śmiać. Szczerość i prawda wręcz biły od wicehrabiego, wystawiając mu całkiem niezłe świadectwo. Świadom przy tym własnej sytuacji materialnej, która mogła wszystkiemu zaradzić, hrabia bawił się coraz lepiej.
Wicehrabia otworzył usta, żeby wydać następny rozpaczliwy okrzyk i zamknął je nagle. Potem znów je otworzył.
— Wyśmiewa się pan ze mnie — rzekł z goryczą. — I słusznie.
— Wcale się nie wyśmiewam.
— Niemożliwe. Skąd pannie Klementynie do świń?
— Także do krów, koni i drobiu. Powinien pan pouczyć się trochę historii i geografii. Rozmaite wy­darzenia nasz kraj przeżywał i przyszła taka chwila, kiedy moja córka w głębi lasu pilnowała świń, chro­niąc je przed wrogiem. Stanowiły jedyne pożywienie wojsk powstańczych w tym rejonie. Było także i tak, że cała męska służba poszła z bronią do walki, a żeń­ska z trudem dawała sobie radę. Moja córka doiła krowy i czyściła konie. Nabyte wcześniej wykształ­cenie wcale jej w tym nie przeszkadzało.
Wicehrabia patrzył na hrabiego wzrokiem cokol­wiek baranim, zastanawiając się mgliście, czy to możliwe, żeby któryś z nich upił się trzema kielisz­kami wina.
— Na Boga... Ale chyba... Nie polubiła tych zajęć...?
— Także nie nabrała do nich przesadnej niechęci. To rozumna dziewczyna, pojmuje pewne konieczności. Co nie znaczy, że jej marzeniem jest zostać dójką, tak mi się przynajmniej wydaje. Trudno czasem mężczyź­nie w średnim wieku zrozumieć bardzo młodą damę.
Wicehrabia mechanicznie napił się wina i odro­binę ochłonął.
— Pańska córka to skarb pod każdym względem — oznajmił stanowczo i smutnie. — Gdyby istniał dla mnie bodaj cień możliwości... No, powiedzmy, że cień istnieje, ale nader wątpliwy... Wstąpiłbym w szranki z mieczem w dłoni. Sam pan widzi, poz­walam sobie na szczerość nie do przyjęcia w myśl panujących powszechnie obyczajów, na przywilej i ulgę rozmowy z przyjacielem. Bo uważam pana za przyjaciela, pozostało mi to wrażenie z czasów, kie­dy miałem osiem lat, a mój ojciec wyrażał się o panu z wielką sympatią i uznaniem. Podobał mi się pan wtedy ogromnie. Prawie zapominam, że jest pan ojcem kobiety, o której mówię i która stanowi nie­szczęście mojego życia...
— Co właściwie sprawiło, że przed trzema laty zmienił pan tryb życia? — przerwał hrabia z zain­teresowaniem. — Dysponował pan przecież jeszcze jakimiś resztkami...?
Wicehrabia milczał przez chwilę, walcząc z poku­są, żeby wyznać hrabiemu całą prawdę.
— Dysponowałem. I nie tylko. Szczęśliwy traf zdarzył, że wygrałem w bakarata znaczną sumę. Tak znaczną, że pozwoliła mi dożyć obecnej chwili. A rów­nocześnie... No cóż... Pomówmy jak mężczyzna z mężczyzną, nie przypuszcza pan chyba, że żyłem jak mnich... Pewna dziewczyna... Prosta dziewczy­na, nawet nie piękna, ale pełna uroku, inteligent­na... bez trudu mogła udawać prawdziwą damę... W przypływie lekkomyślności byłem gotów ożenić się z nią i uważałem to nawet za doskonały dowcip, osiągnąłem chyba wówczas szczyt możliwej głupo­ty... Straciła życie w moich oczach, padłszy ofiarą katastrofy w chwili, kiedy realizował się jej cel życia. Zginęła z blaskiem na twarzy...