Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Cel Sierra Cztery określony jako fregata klasy Kriwak, namiar zero-dziewięć-sześć. Wygląda na to, że robi jakieś piętnaście węzłów. — Jones zwrócił się do młodzika. Pamiętał swój pierwszy rejs, a ten dziewiętnastolatek też nie dorobił się jeszcze swoich podwodniackich znaczków. — Widzisz? To charakterystyczne odbicie z silników turbinowych, jak podpis. Zazwyczaj można je złapać już z daleka, ponieważ Kriwaki nie mają dobrego wytłumiania.
Do przedziału wszedł Mancuso. „Dallas” pochodził z „pierwszego rzutu” okrętów klasy 688 i nie miał bezpośredniego przejścia z centrali do sonaru, jak w późniejszych jednostkach. Prawdopodobnie zrobią je w czasie remontu. Kapitan machnął ręką, z trzymanym w niej kubkiem, w kierunku ekranu.
— Gdzie jest ten Kriwak?
— O, tutaj. Stały namiar. Mamy tu dobrą wodę. Jest chyba dość daleko. Kapitan uśmiechnął się. Jones zawsze próbował określić odległość i co zabawne, w ciągu tych dwóch lat, kiedy służył w jego załodze, częściej miał rację niż się mylił. W centrali grupa kierowania ogniem wykreślała pozycję celu w stosunku do znanego kursu „Dalias”, by określić odległość i kurs radzieckiej fregaty.
Na powierzchni nie było dużego ruchu. Pozostałe trzy kontakty podane przez sonarzystów to jednośrubowe statki handlowe. Chociaż pogoda była dziś przyzwoita, Bałtyk (w kategoriach myślenia Mancuso takie nieco większe jezioro) był rzadko przyjemny w zimie. Doniesienia wywiadu mówiły, że większość okrętów przeciwnika znajdowała się w portach, przy nabrzeżach remontowych. To dobra wiadomość. A jeszcze lepsza to brak lodu. Gdyby było naprawdę zimno, gruby lód mógłby skomplikować zadanie — pomyślał kapitan.
Jak do tej pory tylko drugi z gości, Clark, wiedział co to za zadanie.
— Panie kapitanie, mamy namiar na Sierra Cztery — zakomunikował porucznik z centrali.
Jones złożył kawałek papieru i podał go Mancuso.
— Tak, słucham.
— Odległość trzydzieści sześć tysięcy, kurs mniej więcej dwa-dziewięć-zero.
Mancuso spojrzał na kartkę i roześmiał się. — Jones, ty cholerny czarowniku! — Oddał mu ją i poszedł zmienić kurs okrętu, by wyminął Kriwaka.
Sonarzysta u boku Jonesa złapał kartkę i przeczytał ją na głos. — Skąd pan wiedział? Wydawałoby się, że nie jest pan w stanie tego określić.
— Praktyka, mój chłopcze, praktyka — odpowiedział z pewnością siebie Jones. Zauważył, że okręt zmienia kurs. To niepodobne do tego Mancuso, którego znał. Kiedyś kapitan podchodził bliżej, robił zdjęcia przez peryskop, wykonywał kilka treningowych podejść do odpalenia torped, i w ogóle traktował radziecki okręt jak prawdziwy cel w prawdziwej wojnie. Teraz natomiast zwiększali odległość od rosyjskiej fregaty, chyłkiem uciekali od niej. Jones nie sądził, by Mancuso zmienił się aż tak bardzo. Zaczął się więc zastanawiać, o co, u diabła, chodzi tym razem.
Nie widywał zbyt często pana Clarka, który dużo czasu spędzał w przedziale maszynowym na rufie. Ulokowano tam okrętowy kącik treningowy, czyli wepchnięto ruchomą bieżnię między dwie obrabiarki. Załoga już szemrała, że nie jest on zbyt rozmowny. Zazwyczaj uśmiechał się, kiwał głową i szedł dalej. Jeden z szefów sekcji zauważył tatuaż na przedramieniu Clarka i zaczął coś szeptać o znaczeniu czerwonej foki, że niby jest to znak komandosów marynarki wojennej. Na „Dallas” nigdy nie pojawił się ktoś taki, chociaż zdarzało się to na innych okrętach, a opowieści przekazywane ściszonym tonem, przerywane jedynie od czasu do czasu okrzykami „Nie zalewaj!” krążyły wśród podwodniaków, nigdy jednak nie wychodziły na zewnątrz. To jedno bowiem potrafili na pewno: dotrzymywać tajemnicy.
Jones wstał i poszedł na rufę. Uznał, że jak na jeden dzień wygłosił już dość wykładów, a jego status cywilnego technika pozwalał mu na swobodne wałęsanie się po statku. Zauważył, że „Dallas” zbytnio się nie spieszy, idąc na wschód z prędkością dziewięciu węzłów. Rzut oka na mapę powiedział mu, gdzie się znajdują, ołówek zaś, którym nawigator postukiwał po mapie — jak daleko jeszcze popłyną. Schodząc na dół po puszkę coli, Jones zaczął się poważnie zastanawiać. Trafił na rejs, który nie zapowiadał się lekko.
* * *
— Słucham, panie prezydencie? — z napięciem rzucił w słuchawkę sędzia Moore. Czyżby zdecydował?
— Ta sprawa, o której rozmawialiśmy u mnie kilka dni temu…
— Tak, słucham. — Przewód słuchawki, którą Moore trzymał w ręku, prowadził do dużej skrzynki, sprytnie wmontowanej w jego biurko. Znajdował się w niej system szyfrujący, który rozbijał słowa na ciągi cyfr, zmieniając je nie do poznania i przesyłał do podobnego urządzenia na drugim końcu linii, które przywracało im pierwotny kształt. Dodatkową zaletą było to, że eliminowało to jednocześnie wszelkie przypadkowe szumy na linii.