Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Kiedy ostatni raz zabrało ci to mniej niż pół godziny? A jest już po dziesiątej. Jeżeli mamy wracać do kliniki, zróbmy to jak najszybciej.
— Ale nie mam ochoty potykać się w tych szpilkach, kiedy będziemy tam myszkować.
— No to włóż tenisówki — odparła Joanna. — Sama przyznałaś, że w bagażniku masz swój strój gimnastyczny.
— Mam włożyć tenisówki do minisukienki?
— Nie idziemy na pokaz mody! Przestań, Deborah! Masz już wszystko, co chciałaś kupić? Jeśli tak, ruszajmy w drogę.
— Chyba wszystko — przyznała Deborah. Trzymała dwie latarki, kilka baterii i jednorazowy aparat fotograficzny. — Pomóż mi! Czego jeszcze możemy potrzebować? Nic nie przychodzi mi na myśl.
— Jeśli sprzedają zdrowy rozsądek, być może powinnyśmy wykupić cały zapas.
— Ale śmieszne — oburzyła się Deborah. — Nieznośna jesteś, wiesz? Dobra, chodźmy.
Przy kasie sięgnęła jeszcze po paczkę gumy do żucia i kilka batoników. Parę chwil później znów były już w drodze.
Wyczerpane półgodzinną kłótnią, prawie nie odzywały się do siebie. Przy braku ruchu jazda do Bookford zajęła im o połowę mniej czasu niż zwykle. Miasteczko wyglądało na opustoszałe. Jedynymi ludźmi, jakich widziały na Main Street, były dwie pary przed pizzerią. Drugą oznaką życia była iluminacja nad boiskiem dziecięcego klubu baseballowego za budynkiem władz miejskich.
— Mam nieomal nadzieję, że nasze karty już nie działają — oświadczyła Joanna, gdy zbliżały się do zakrętu.
— Ale pesymizm — zakpiła Deborah.
Podjechały do wartowni, równie ciemnej i niegościnnej jak poprzedniej nocy.
— Której karty użyjemy? — zapytała Joanna. — Jednej z naszych czy Spencera?
— Spróbuję mojej — odparła Deborah. Podjechała do słupka i przesunęła kartę przez czytnik. Brama otworzyła się natychmiast. — Tak jak myślałam: żadnego problemu. Co za ironia, nigdy bym nie przypuszczała, że będę kiedyś chwalić opieszałość biurokracji.
Joanna nie podzielała jej entuzjazmu. Gdy znalazły się już na terenie kliniki i samochód wjechał na żwirowy podjazd, obejrzała się za siebie. Z dziwnym ukłuciem w sercu dostrzegła zatrzaskującą się bramę. Zostały teraz zamknięte w środku i Joanna nie mogła pozbyć się przeczucia, że popełniają wielki błąd.
 
Sygnał telefonu komórkowego wyrwał Kurta z zamyślenia. Szef ochrony odruchowo szarpnął kierownicą furgonetki i przez krótką chwilę niezbornie starał się wrócić na swój pas. Jechał na północny zachód autostradą nr 2 z prędkością niemal stu trzydziestu kilometrów na godzinę i zbliżał się już do zjazdu na Bookford.
Odzyskawszy panowanie nad pojazdem, zaczął gmerać w kieszeni kurtki, żeby wydobyć natarczywie brzęczący telefon. Gorączkowo rozpiął pas bezpieczeństwa. Dopiero teraz udało mu się wyjąć komórkę i odebrać połączenie.
— Mamy kontakt — usłyszał.
Rozpoznał ten głos. Był to Bruno Debianco, jego prawa ręka, pełniący funkcję strażnika na wieczornej zmianie. Służył w oddziałach specjalnych w tym samym czasie co Kurt i podobnie jak on został zwolniony w niezbyt zaszczytnych okolicznościach.
— Słucham — odparł Kurt.
— Chevrolet malibu z dwiema dziewczynami właśnie przejechał przez bramę.
Dreszcz podniecenia przebiegł mu po plecach. Lekkie zniechęcenie, które zaczął odczuwać, kiedy otrzymał polecenie powrotu do kliniki, ulotniło się w mgnieniu oka. Skoro miał dziewczyny na własnym terenie, praktycznie trzymał je już w garści.
— Słyszysz mnie? — zapytał Bruno, nie doczekawszy się natychmiastowej odpowiedzi.
— Słyszę — odparł rzeczowo Kurt, by ukryć swe podniecenie. — Śledź je, ale nie nawiązuj kontaktu. Sam chcę mieć tę przyjemność. Czy wyrażam się jasno?
— Tak jest — odparł Bruno.
— Z jednym zastrzeżeniem — dodał Kurt po namyśle. — Gdyby próbowały spotkać się z Wingate’em, zatrzymaj je i nie dopuść do tego. Zrozumiano?
— Jak najbardziej — stwierdził Bruno.
— Powinienem być na miejscu za jakieś dwadzieścia minut — dorzucił Kurt.
— Zrozumiałem — odparł Bruno.
Kurt rozłączył się. Na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech. Wieczór, który zaczął się tak obiecująco, ale zawiódł pokładane w nim nadzieje, teraz znów nabierał rumieńców. Było pewne jak amen w pacierzu, że nim upłynie godzina, obie dziewczyny znajdą się w prowizorycznej celi, którą zbudował w piwnicy swojej willi, w pełni zdane na jego łaskę i niełaskę.
Trzymając jedną ręką kierownicę, drugą wywołał numer Paula Saundersa.
— Dobre nowiny — oświadczył, gdy tylko lekarz odebrał telefon. — Dziewczyny wróciły do bazy z własnej woli.
— Znakomicie! — powiedział Paul. — Dobra robota!
— Dziękuję — odparł Kurt. Nie miał nic przeciwko przypisaniu sobie zasługi, skoro Paul był skłonny mu ją przyznać.
— Niech pan zajmie się dziewczynami, a potem zabierzemy się do Wingate’a — dodał Paul. — Proszę zadzwonić do mnie, kiedy pan skończy!
— Tak jest — odparł Kurt. Niczym pies Pawłowa o mało co odruchowo nie zasalutował.
 
— Tego się nie spodziewałam — oświadczyła Deborah.