Marcel z Vailing spał zawsze snem błogim i głębokim... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Kiedy zatrzęsło się Bay’Zell, jego kamienica zadrżała, ałoże się zakołysało, on tylko zapadł w głębszy sen. Śniło mu się, że leży wewnątrz gigantycznej sakiewki, huśtającej się u pasa bogacza. Nie obudził się. Na górze jedna z latarni o szklanej pokrywce – nadal żarząca się na skutek przeoczenia czarującej, acz roztrzepanej służącej – roztrzaskała się o ziemię. Mimo to nie obudził się. Ciągle spał, gdy podsycane naftą płomienie objęły biurko, zamieniając w popiół ostatnie z wyliczeń – kilka wykresów opracowanych z myślą o przekonaniu tych najbardziej cenionych klientów, że okupacja wroga nie musi od razu odbijać się negatywnie na ich inwestycjach. Nawet gdy ogień rozprzestrzenił się na zasłony i ścienne obicia, a całe górne piętro wypełniło się dymem, Marcel spał jak niemowlę. Sakiewka bogacza była tak bardzo, bardzo przytulna.
Dopiero kiedy dym zaczął sączyć się spod drzwi sypialni, a płomienie z górnego piętra przebiły się przez sufit, Marcel wreszcie się ocknął. Ale wtedy było już za późno.
Czarne chmury przetaczały się po niebie, zamieniając szarość świtu w noc. Ziemia drżała, skutkiem czego przewracały się niektóre prowizorycznie rozbite namioty i zagrody. Izgard słyszał, jak robotnicy pokrzykują do siebie w obozie, jak mieszają się rozkazy z przekleństwami, a każdy jest ciekaw przyczyn. Wszyscy byli zgodni, że to zły omen.
W powietrzu czuło się siarkę. Sama ciemność przyoblekła się jakby w żółty odcień. Nie spodobało się to Izgardowi. Coraz bardziej oddalał się od obozu, przyciskając do piersi Kolczasty Wieniec. Podchodzili do niego żołnierze i lordowie, ale on wszystkich odganiał. Nie mógł znieść ich widoku. Nawet przelotne spojrzenie na ich twarze oznaczało odwrócenie wzroku od Wieńca.
Kolce toczyły coraz mniej krwi. Ból, jaki zadawały, był z każdą chwilą bardziej tępy i nieistotny. Na koniec całkiem zniknął.
Izgard upadł na kolana i przytulił koronę. Kolczasty Wieniec zdawał się ważyć tyle samo, co cień. Złote krawędzie zaczęły ciemnieć. Długie, lśniące zwoje przestały odbijać zewnętrzny świat, aby pokazać coś wewnętrznego. Coś mrocznego i nieuniknionego, jak śmierć.
Piorun uderzył z łoskotem. Ziemia, na której klęczał Izgard, zakołysała się obłąkańczo. Koniki polne i muchy poderwały się do lotu. Odgłos przypominający ryk dzikiego zwierza, uwięzionego w podziemnym tunelu lub w studni, rozszedł się w ciemnościach.
Kolczasty Wieniec zamrugał i zniknął.
– Nie! – wrzasnął Izgard, przyciskając do piersi pustkę. – Nie!!!
Angeline wyciągnęła szpilki z włosów i rozpuściła złote loki. Rozwiązała rzemyki płaszcza i strząsnęła go z ramion. Szła środkiem obozu. Żołnierze gapili się na nią. Robotnicy wołali. Jeden ze szlachciców ofiarował się odprowadzić ją do namiotu. Wszystkich odpędziła. Być może myśleli, że mąż biciem pozbawił ją rozumu lub ogarnęło ją nagłe szaleństwo. Nie dbała o to.
Tak naprawdę nie było jej ciężko iść. Miała złamaną rękę i może ze dwa pęknięte żebra. Dokuczały jej też bóle głowy, żuchwy i pleców, ale wiedziała, że ojciec by nie pochwalił tchórzliwej uległości wobec bólu. A zatem nie uległa. Nie przebrała nawet sukni, choć zmyła tyle krwi, ile się dało. Woda, którą się myła, dość szybko powlokła się czerwienią i Angeline wolała dłużej na nią nie patrzeć.
W czasie marszu napawała się ciepłem bijącym od niesionej butelki. Wieczko było szczelnie zakręcone, aby gorący napój nie ostygnął za szybko. Zastanawiała się, dlaczego jest jej tak zimno, chociaż powietrze było wilgotne i duszne, jak przed letnią burzą. Przeszył ją dreszcz. Może działo się tak dzięki jej żelaznym, halmackim kościom?
Brnąc w wysokiej trawie, wyszła z obozu. O niczym nie myślała, wędrując po skruszonych, białych kamieniach i pośród łanów żółtego zboża. Rozmyślanie ją tylko osłabiało.
Po chwili dostrzegła Izgarda leżącego pod bukiem twarzą do ziemi. Kolczasty Wieniec opuścił go – wiedziała o tym, zanim jeszcze zbliżyła się na tyle, żeby to zobaczyć. Trzęsły mu się ramiona i dziwne, niepodobne do słów odgłosy wydobywały się z jego gardła. Pokrywała go krew różnego pochodzenia, a palce były ubłocone.
Gdy podeszła, podniósł głowę.
– Angeline? – zapytał łagodnym tonem. Był oszołomiony. Przyniosła z sobą słońce i zmrużył powieki, patrząc na nią. – Przepadł.
Skinęła głową.
– Wiem.
– Co z Ederiusem?
– Nie żyje.
Izgard zamknÄ…Å‚ oczy.
– Boże, wybacz.