Bądź dziś wieczór o dziesiątej w Saint-Cloud, naprzeciw pawilonu, wznoszącego się za węgłem domu pana d'Estrees. K.B.”
Czytając te słowa d'Artagnan czuł, jak wzbiera w nim rozkoszny dreszcz, który dręczy i pieści serca kochanków.
Był to pierwszy liścik miłosny, jaki otrzymał w życiu, pierwsza wyznaczona schadzka. Serce jego pijane radością odmówiło mu niemal posłuszeństwa u progu raju ziemskiego, który nazywa się miłością.
- A zatem, panie - rzekł Planchet, który widział, jak jego pan czerwienieje i blednie na przemian - czy nie odgadłem, że to jakaś kiepska sprawa?
- Mylisz się Planchet - odparł d'Artagnan - a na dowód masz talara, żebyś wypił za moje zdrowie.
- Dziękuję panu za talara i przyobiecuję, że nie omieszkam spełnić polecenia, jest wszakże prawdą, że listy, które dostają się tym sposobem do zamkniętych domów...
- Spadają z nieba, mój przyjacielu, spadają z nieba.
- Więc pan jest zadowolony? - zapytał Planchet.
- Mój drogi Planchet, jestem najszczęśliwszym z ludzi.
- Czy mógłbym skorzystać z pańskiego szczęścia i pójść spać?
- Tak, idź.
- Niechaj Bóg pana błogosławi, jednakże ten list...
Planchet wyszedł potrząsając głową z powątpiewaniem, którego nie mogła nawet rozproszyć hojność d'Artagnana.
Gdy d'Artagnan został sam, kilkakrotnie przeczytał list i ucałował ze dwadzieścia razy słowa skreślone ręką pięknej kochanki. Wreszcie położył się, zasnął i miał różowe sny.
O siódmej rano wstał i zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi; na twarzy jego malował się wciąż jeszcze niepokój.
- Planchet - rzekł d'Artagnan - wychodzę na cały dzień, jesteś zatem wolny do siódmej wieczór; ale o siódmej bądź gotów i osiodłaj dwa konie.
- Proszę bardzo - rzekł Planchet - wydaje mi się, że znowu wygarbują nam skórę!
- Weźmiesz swoje pistolety i muszkiet.
- No i co, czy nie mówiłem? - zawołał Planchet. - Byłem tego pewien. Przeklęty list!
- Nie bój się, głupcze, to tylko wycieczka.
- Właśnie, jak kiedyś, kiedy kule spadały na nas jak deszcz, a wszędzie na drodze wyrastały pułapki.
- Zresztą, jeśli się boisz, panie Planchet - podjął d'Artagnan - pojadę sam. Wolę to, niż mieć u swego boku towarzysza, który drży ze strachu.
- Pan mnie obraża - rzekł Planchet - zdaje się jednak, że widział mnie pan w potrzebie.
- Tak, ale myślę, że zużyłeś swą odwagę za jednym razem.
- Zobaczy pan, że przy okazji odwagi mi nie zabraknie; proszę jednak, by pan nią zbytnio nie szafował, jeśli pan chce, żeby pozostała mi na jakiś czas.
- Czy sądzisz, że nie zawiedzie cię dziś wieczór?
- Mam nadzieję.
- Dobrze, liczę na ciebie.
- Będę gotów o wyznaczonej godzinie, zdawało mi się jednak, że pan ma tylko jednego konia w stajni gwardyjskiej.
- Może na razie tylko jednego, ale dziś wieczór będzie ich cztery.
- Wygląda na to, że nasza podróż wzbogaciła nam stajnię?
- Właśnie - odparł d'Artagnan.
Pożegnał Plancheta i wyszedł.
Przy bramie stał pan Bonadeux. D'Artagnan miał zamiar minąć zacnego kramarza nie mówiąc słowa; ale pan Bonadeux ukłonił mu się tak słodko i czule, że lokator nie tylko musiał mu odpowiedzieć tym samym, ale jeszcze nawiązać z nim rozmowę.
Jakże zresztą nie mieć odrobiny pobłażania dla męża, którego żona wyznaczyła ci tego jeszcze wieczora schadzkę w Saint-Cloud, naprzeciw pawilonu pana d'Estrees! D'Artagnan zbliżył się z najuprzejmiejszą w świecie miną.
Rozmowa zeszła od razu na uwięzienie biedaka. Pan Bonadeux, nie podejrzewając, że d'Artagnan słyszał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiedział swemu młodemu lokatorowi o prześladowaniach, jakie zniósł za sprawą tego potwora, pana de Laffemas, którego wciąż nazywał
katem w służbie u kardynała, i długo rozprawiał o Bastylii, o ryglach, okienkach, judaszach, kratach i narzędziach tortur.
D'Artagnan słuchał go z godną naśladowania uprzejmością, a gdy kramarz skończył, powiedział:
- A czy wie pan, kto porwał panią Bonadeux? Pamiętam bowiem, że temu przykremu zdarzeniu zawdzięczam zaszczyt poznania pana.
- Ach - rzekł Bonadeux - nie pisnęli na ten temat słowa, a moja żona ze swej strony przysięgała na wszystkie świętości, że też nic nie wie. Ale pan sam – dodał pan Bonadeux z niezwykłą dobrodusznością - co się z panem działo przez ten czas? Nie widziałem ani pana, ani pańskich przyjaciół i nie sądzę, żeby na paryskim bruku zebrał pan ten cały kurz, z którego Planchet czyścił
wczoraj pańskie buty.
- Słusznie mówisz, drogi panie Bonadeux, wybraliśmy się wraz z przyjaciółmi w niewielką podróż.
- Daleko stąd?
- Ależ nie, jakie czterdzieści mil: odprowadzaliśmy pana Atosa do wód w Forges, gdzie moi przyjaciele pozostali.
- A pan powrócił, prawda? - podjął pan Bonadeux z najbardziej złośliwym wyrazem twarzy. - Taki piękny chłopiec jak pan nie dostanie od kochanki zwolnienia na długo, czekano na nas niecierpliwie w Paryżu, co?
- Na honor - rzekł śmiejąc się młody człowiek - muszę się do tego przyznać, kochany panie Bonacieux, tym bardziej że, jak widzę, nic się przed panem nie ukryje. Tak, czekano na mnie bardzo niecierpliwie, zapewniam pana.
Chmurka przemknęła po czole pana Bonadeux, ale tak lekka, że d'Artagnan jej nie zauważył.
- I zostaniemy sowicie wynagrodzeni za nasz pośpiech? - ciągnął kramarz lekko zmienionym głosem, czego d'Artagnan nie dostrzegł, tak samo jak zmiany wyrazu jego twarzy.
- Ach, abyś był dobrym prorokiem! - rzekł śmiejąc się d'Artagnan.
- Jeśli to panu mówię - rzekł Bonadeux - to tylko po to, by dowiedzieć się, czy późno pan wróci.
- Czemu zawdzięczam to pytanie, drogi gospodarzu? - zapytał d'Artagnan. - Czy chcesz na mnie czekać?