Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Dzwoniła recepcjonistka banku.
- Czy pana sekretarka jest jeszcze na lunchu?
- Tak - odparł, czując się całkowicie pokonany.
- Przyszła osoba, z którą jest pan umówiony na pierwszą trzydzieści. Czy przyjmie pan ją teraz?
- Kto taki?!
- Klientka, twierdzi, że jest umówiona.
- Proszę chwilę poczekać...
Zaczął przerzucać papiery w poszukiwaniu kalendarza zajęć.
- Cholera - zaklął - przecież mówiłem Doris, żeby skreśliła wszystkie spotkania. - Niech ją szlag! Nie mogę bawić się teraz w jakieś rozmowy z klientami.
Znalazł w końcu mały skórzany notes, ale nie było w nim wzmianki o spotkaniu. Zatrzasnął go wściekły. Tyle razy jej powtarzam, żeby porząd­nie prowadziła dokumenty. Jasna cholera!
Wziął głęboki oddech. No dobra, załatwmy to kulturalnie. Poświęcę jej dwie minuty, a potem skieruję do któregoś z urzędników bankowych. Zebrał się w sobie, przygotowując do uprzejmej rozmowy, modląc się jednocześnie, żeby telefon nie zadzwonił podczas tej krótkiej chwili, którą będzie musiał poświęcić na nieważną rozmowę z jakąś agentką czy przedsiębiorczynią budowlaną.
- No dobrze - odezwał się w końcu - niech wejdzie.
Pochwycił dokumenty zaścielające biurko i zsunął je do szuflady. Zaciąg­nął dokładniej krawat, przeczesał dłonią włosy i poprawił okulary. Następnie rozejrzał się po gabinecie, czy nic nie świadczy o katastrofalnym nastroju, w jakim się znajdował. W miarę uspokojony zwrócił się do otwierających się właśnie drzwi. Ujrzał recepcjonistkę wprowadzającą gościa, podniósł się więc z mechaniczną formułką, jaką zawsze wypowiadał w takich okolicznościach.
- Witam, bardzo mi przykro, ale moja sekretarka zapodziała gdzieś notatkę...
I nagle zaniemówił.
- Witaj, Duncanie. - Była to Olivia Barrow. Odwróciła się do recepcjonistki.
- Bardzo pani dziękuję.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i zamknęła cicho drzwi pozostawiając ich samych.
Olivia stała spokojnie, podczas gdy Duncan gapił się na nią z niedo­wierzaniem.
- Nie poprosisz mnie, żebym usiadła? - zapytała.
Megan przemierzała dom szukając córek - znalazła je w końcu w kuchni, męczące się nad pracą domową. Karen pisała wypracowanie na temat Olivera Twista, a Lauren jej kibicowała. Megan przez chwilę uczuła przemoż­ne pragnienie, by wrzasnąć na nie, tak siedzące sobie spokojnie, podczas gdy wszystko wokół waliło się w gruzy. Zamiast tego westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że zachowują się znacznie bardziej racjonalnie od niej.
- Mamo - odezwała się Lauren - czy tato już coś wie?
- Jeszcze nic.
- Czy to może coś znaczyć? - To był głos Karen.
- Nie wiem. Istotne jest to, żeby zdać sobie sprawę, że może właśnie nic to nie oznacza.
- Martwię się o Tommy'ego. A jak się zaziębi albo zachoruje?
- Wszystko będzie dobrze. Musimy po prostu w to mocno wierzyć - powiedziała Megan.
Karen podniosła się ze swojego miejsca, podeszła do matki i objęła ją mocno. Lauren ujęła ją za rękę. Megan odczuła wyraźnie serdeczność córek. Pomyślała: trzymajcie się, dziewczęta.
- Nie martw się, mamo - powiedziała Karen. - My jesteśmy z tobą, z Tommym też będzie wszystko w porządku.
- Założę się, że dziadek już da im popalić - odezwała się Lauren. - Nie mają pojęcia, na kogo się narwali. Już im tak zatruje całą przyjemność z porwania, że wyjdzie im bokiem - znasz przecież naszego dziadka.
Megan oddychała ufnością dziewcząt, starając się uszczknąć jej trochę dla siebie, napełnić ich ufnością własne serce.
- Z pewnością macie rację - odpowiedziała wreszcie. Dziewczęta uścisnęły ją i powróciły na miejsce.
- Mamo, wiesz, że nie mamy już w ogóle mleka.
- I woda mineralna też się skończyła.
- Miałam pojechać do sklepu - ocknęła się Megan - ale nie mogę.
- My pojedziemy - zaofiarowała się Karen - zrób nam tylko listę za­kupów.
- Nie. Wolę was mieć na oku. Nie znamy tych ludzi i nie wiemy, czego chcą. Nie wiem, co by się stało, gdyby i was próbowali porwać.
- Mamo, to przecież idiotyczne.
- Jesteście takie pewne? - warknęła Megan. Dziewczęta ucichły. Obserwowały matkę z uwagą.
- To chyba jakiś test - pomyślała Megan - w jakim stopniu im ufam. Czy traktuję je jak dorosłe.
Zawahała się. W gruncie rzeczy niczego nie rozumieją. Przecież to jeszcze dzieci. Nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje, bo nie dotyczy ich to bezpośrednio. Wiedzą tylko, że coś się stało, ale one są tutaj i życie biegnie dla nich bez zmian.
- Dobrze - powiedziała w końcu Megan. - Mleko, woda, jakieś pacz­kowane mięso i pieczywo. To wszystko. I jeszcze rozpuszczalna kawa. Dam wam dwadzieścia dolarów, jedźcie do najbliższego sklepu na East Prospect. Do sklepu, zakupy i z powrotem do domu. Z nikim nie roz­mawiać i nie zatrzymywać się. Gdyby coś wydało się wam podejrzane, macie natychmiast przerwać zakupy i nie czekając na nic wracać do domu. Zrozumiałyście?
- Ale mamo...
- Czy to jasne?
- No dobrze... Czy możemy chociaż kupić sobie jakieś pisma?
- Dobrze, i gazetę także - powiedziała Megan - macie. - Wyjęła z torebki portfel i wyciągnęła kilka banknotów. - Żadnej gumy do żucia - ostrzegła - nawet bezcukrowej.
Wręczyła im pieniądze i zrobiło jej się głupio, że tak się zamartwia, a potem jeszcze bardziej, że nie martwi się wystarczająco. Gdy dziewczęta wyszły frontowymi drzwiami, podeszła do okna i przyglądała się, jak wsiadają do wozu. Spostrzegła, że za kierownicę usiadła Lauren, i ode­tchnęła, ponieważ młodsza córka prowadziła lepiej. Karen pomachała jej i auto skoczyło do przodu i znikło w oddali.
Megan odeszła od okna i wróciła do kuchni.