Po omówieniu dwóch pieśni o karach piekielnych, których świadkiem był Dante, członkowie Klubu zebrali książki, odłożyli papiery i wymienili między sobą wyrazy uznania.
- Koniec zajęć, panowie - ogłosił Longfellow. - Jest wpół do dziesiątej i należy się nam nieco odpoczynku po trudach.
- Nie dalej jak wczoraj - zaczął Holmes - rozważałem temat naszej pracy nad Dantem w zupełnie nowym świetle...
Nagle rozległo się pukanie. Do gabinetu niepewnie wsunął się Peter, służący Longfellowa, i wahając się, szeptem przekazał wiadomość Lowellowi.
- Ktoś do mnie? - zdziwił się Lowell, przerywając Holmesowi. - Któż mógłby mnie tutaj szukać?
Gdy Peter wyjąkał coś niewyraźnie w odpowiedzi, poeta zagrzmiał tak głośno, że słychać go było w całym domu.
- Kto, na litość boską, ośmielił się przyjść tu dziś wieczór i zakłócić spotkanie naszego Klubu?
Peter nachylił się w jego stronę.
- Panie Lowell, ten człowiek mówi, że jest policjantem.
Nicholas Rey, który pozostał w holu, otupał świeży śnieg ze swoich butów, a następnie zastygł, kontemplując rzeźby i obrazy przedstawiające armię Waszyngtona. W pierwszych dniach rewolucji amerykańskiej dom Longfellowa był siedzibą sztabu generała.
Peter, czarny służący w Craigie House, pokręcił z niedowierzaniem głową, gdy Rey pokazał mu swoją odznakę policyjną, po czym odparł, że pan Longfellow nie ma w zwyczaju przerywać środowych spotkań. Każdy - czy to policjant, czy nie policjant - musi zaczekać w salonie na ich zakończenie. Pokój, do którego służący zaprowadził Reya, miał w sobie coś z sanktuarium; jego wystrój łagodziły kwieciste tapety i zasłony w gotyckich oknach. Na gzymsie kominka stało marmurowe popiersie kobiety. Delikatną twarz okalały kędziory włosów wyrzeźbione w kamieniu kremowej barwy.
Rey powstał, gdy do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał dostojną, długą brodę. Z jego postawy biła godność, która sprawiała, że wydawał się wyższy, niż był w istocie. Towarzyszył mu dżentelmen krzepkiej budowy ciała, emanujący pewnością siebie. Jego wąsy, długie niczym kły morsa, zwracały na siebie uwagę, jak gdyby miały przedstawić się pierwsze. To był James Russell Lowell, który zatrzymał się na moment, zdziwiony, a potem ruszył do przodu.
- Longfellow, czy dałbyś wiarę, że przeczytałem wszystko na temat tego człowieka w gazecie abolicjonistów? - Lowell zaśmiał się, zadowolony ze swej rozległej wiedzy. - To bohater pięćdziesiątego czwartego, murzyńskiego regimentu. Gubernator Andrew mianował go funkcjonariuszem policji w tym samym tygodniu, w którym zginął prezydent Lincoln. Go za zaszczyt móc spotkać pana tutaj, przyjacielu!
- Pięćdziesiąty piąty, bratni regiment, profesorze Lowell - poprawił go Rey. - Profesorze Longfellow, proszę mi wybaczyć, że odciągam pana od towarzystwa.
- Właśnie zakończyliśmy najważniejszą część spotkania, panie oficerze - odparł z uśmiechem gospodarz - a pan jest u mnie mile widzianym gościem.
Longfellow liczył sobie pięćdziesiąt osiem lat, lecz srebrne włosy i długa broda przydawały mu iście patriarchalnego wyglądu. Tylko błękitne oczy były stale młode. Miał na sobie nienagannie skrojony czarny surdut ze złotymi guzikami i dopasowaną do sylwetki skórzaną kamizelę.
- Profesorską togę zdjąłem już wiele lat temu. Teraz przejął ją po mnie profesor Lowell.
- A ja wciąż nie mogę przywyknąć do tego przeklętego tytułu - wymamrotał poeta.
Posterunkowy zwrócił się w jego stronę.
- Byłem w pańskim domu, skąd wysłała mnie tu pewna uprzejma młoda dama. Stwierdziła, że jeśli bierze pan teraz udział w jakiejś strzelaninie, to skoro mamy środę, z pewnością dzieje się to tutaj.
- Ach, to musiała być moja Mabel - roześmiał się Lowell.
- Nie wyrzuciła pana, prawda?
Rey zaprzeczył z uśmiechem.
- To najbardziej czarująca młoda dama, jaką poznałem, sir. Skierowano mnie do pana, profesorze, z University Hall.
Lowell spojrzał zdumiony.
- Co takiego? - wyszeptał, a jego policzki i uszy pokryły się szkarłatem, po czym wypalił gwałtownie: - Wysłali policję! Ciekawe, z jakim uzasadnieniem? Czy nie potrafią działać sami, bez pociągania za sznurki jakichś marionetek z ratusza?
Lowell aż ochrypł od krzyku.
- Proszę wyjaśnić nam cel swej wizyty, sir!
Rey pozostał równie nieruchomy jak marmurowe popiersie żony Longfellowa na gzymsie kominka. Longfellow położył dłoń na rękawie przyjaciela.
- Widzi pan, oficerze - zaczął - profesor Lowell, wraz z kilkoma innymi naszymi przyjaciółmi, był uprzejmy służyć mi pomocą w pewnego rodzaju przedsięwzięciu literackim, które, by tak rzec, nie spotyka się obecnie z uznaniem członków władz uniwersytetu. Lecz jest tak dlatego...
- Proszę mi wybaczyć - Rey spojrzał na poetę, z którego twarzy gniewny szkarłat znikał równie szybko, jak się na niej pojawił. - To nie uczelnia zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc, lecz ja skierowałem się w potrzebie do University Hall. Poszukuję językoznawcy i kilku tamtejszych studentów podało mi pańskie nazwisko.
- Zatem, oficerze, to ja proszę o wybaczenie - odparł skruszony Lowell. - Miał pan szczęście, że skierowano pana do mnie. Władam sześcioma językami tak biegle, jakbym je znał od urodzenia.
Poeta roześmiał się i położył na intarsjowanym palisandrowym biurku Longfellowa kartkę, którą podał mu Rey. Przesunął palcem po pochyłych, kulfoniastych literach.
Rey zobaczył, że wysokie czoło Lowella marszczy się.
- Pewien dżentelmen powiedział do mnie tych kilka zdań - wyjaśnił policjant. - Uczynił to pospiesznie i właściwie...
znienacka, cokolwiek miał zamiar zakomunikować. Sam potrafię jedynie stwierdzić, że to jakiś dziwny i obcy język.
- Kiedy to było? - spytał Lowell.
- Parę tygodni temu - Rey przymknął oczy. - To było dziwne i raczej nieoczekiwane spotkanie.
Nadal nie mógł zapomnieć wwiercającego się w jego czaszkę szeptu. Słyszał wyraźnie każde słowo, nie miał jednak siły, aby powtórzyć którekolwiek z nich.
- Obawiam się, że to tylko przybliżona transkrypcja, profesorze.
- Ciężka sprawa, w istocie! - przyznał Lowell i podał kartkę Longfellowowi. - Przykro mi, lecz niewiele chyba da się odtworzyć z tych hieroglifów. Nie może pan po prostu zapytać tego człowieka, co to znaczy? Albo przynajmniej dowiedzieć się, jakim językiem się posługiwał?
Rey ociągał się z odpowiedzią.
- Panie oficerze - zwrócił się doń Longfellow. - W gabinecie obok czeka na nas gromada wygłodniałych uczonych, których zdołam przekupić jedynie ostrygami i makaronem. Czy byłby pan tak uprzejmy i zostawił nam tę kartkę?