— Iwan Iwanycz Pietrow, prafiesor po francuskomu jazyku.
— Tutaj, w zapadłym kącie rumuńskiego pogranicza, francuski język? — zdziwiłem się. — A
kogóż to pan uczy?
— O, tu amatorów pełno. U Rumunów francuski to jak w dawnej Polsce łacina. Wielki honor
mówić po francusku. To znak lepszego urodzenia. Każdy oficer stara się u mnie uczyć. Każdy
snob.
Iwan Iwanycz czuje się patriotą-Rosjaninem i ma w głębokiej pogardzie wszystko, co
rumuńskie. Poza tym jako „białogwardiejec” nienawidzi wszystkiego, co jest czerwone. Poza
tym ma wyraźne poczucie wyższości i lepszości, mając za nic miejscowych brodaczy.
— Swołocz! Bradiagi! Raskolniki! — wykrzykiwał co chwila w ich stronę, spluwając soczyście
a wymownie.
W pewnym momencie bokiem placu przesunął dwukonny powóz, a w nim rozparty ważnie
jakiś wyższy rumuński dygnitarz. Ale nie on był wart uwagi, tylko stangret na koźle. Ni to
mężczyzna, ni to kobieta, otyły w biodrach, z niemowlęcym wyrazem nadmiernie
wypuczonych policzków.
— A to co za komiczna kukła? — mimo woli spytałem profesora.
— Ot, protiwno smatriet na takoje czuczeło — odrzekł marszcząc się ze wstrętem. — Co ci
ludzie wyrabiają! Mierzawcy! Tfu!
— Ale któż to taki? — domagała się odpowiedzi Pimpa.
— Któż jak nie skopiec, a po waszemu eunuch. Taki, któremu za przeproszeniem wycięli, no...
tego ten... państwo rozumieją?... — wyjąkał profesor w zażenowaniu. — Oni, biezobrazniki,
wszystkim obrzynają, a kobietom brodawki albo i całe piersi odejmują. Tfu, obraz boska!
— Po co? — dopytywała się Pimpa.
— A kto ich tam wie. Po co? Pojawił się kiedyś, jeszcze za Pietra Wielikawo niejaki
Saliwanow wariat, nu i objawił się prorokiem, drugim Chrystusem. Mówią, że zrodził się z
Ducha Świętego i z przeczystej dziewicy Elżbiety Pietrowny...
— Której? — przerwałem. — Tej waszej carycy?
— Nu tak. Wiadomo. Jakaż ona tam i dziewica! Najwięcej rozpustna ze wszystkich caryc. Tak
ów wariat Saliwanow kazał kobietom i wszystkim w ogóle różne „chrzty święte” odprawiać.
Pomyśleć strasznie: rozpalonym żelazem, bez nijakiej narkozy mężczyzn kastrują gorzej
knurów, a kobietom sutki obrzynają, u nich, psubratów, „płomienny chrzest” się nazywa, a
„oczyszczeniem” albo inaczej „cesarską pieczęcią” nazywają całkowite obcięcie za
przeproszeniem (tu ukłon w stronę Pimpy) członka. O takim mówią. „Wsiadł na białego
konia”.
— Dobrze, ale jakże się oni rodzą, skoro propagują takie bezeceństwa?
— Bo teoria — teorią, na gębie to każdy z nich gieroj i i zaraz usiadłby na swojego białego
konia, ale w praktycznym życiu to wolą kobiety — zaśmiał się profesor.
— A skądże oni aż tutaj, w Rumunii, się zjawili? — zapytałem.
— Bo jak Piotr Wielki, a potem inni knutami ich zaczęli bić i w Sybir posyłać, tak oni za
granicę uciekali, a Dobrudza właśnie była najłatwiejsza do ucieczki. To nie tylko oni. Tu każdy
uciekał: Zaporożcy, kiedy ich ataman Kładki zdradził i waszych Polaczkow dużo po
powstaniach.
— Zaraz... zaraz... poczekaj! — zawołałem w stroną Pimpy, nagle prześwietlony jakimiś
wspomnieniami. — Tulcza... Tulcza... Coś o tym mieście kiedyś czytałem. Ty nie pamiętasz,
Pimpa?
— Nie. Nie pamiętam — odrzekła z namysłem.
— Już wiem! zawołałem radośnie. — Tak, tak — to tutaj, przecież Sadyk Pasza* miał swojego
agenta, ażeby wyłapywać ochotników do kozackiego legionu. W Tulczy mieszkało wówczas
sporo polskich oficerów, zdaje się generał Dwernicki nawet...
— Tak, tak — potwierdził profesor — żyli tu Polaki, mój dziad o nich opowiadał, jeden to
nawet w naszej cerkwi obrazy malował.
* Czajkowski Michał, emigrował po upadku Powstania Listopadowego, organizował w Turcji
oddziały kozackie. Przyjął islam.
W tym momencie nagły wiatr przeleciał placem. Mimo woli podniosłem wzrok. Gradowa
chmura zawisła nad Tulcza. Od niej szedł wilgotny ziąb. Przed chwilą jeszcze upałem rażące