A ile razy mówiłem, żeby nie puszczał wieprza samopas, to nie! Wiecznie się to po wsi włóczyło. . .
Zamierzonego celu nie udało nam się osiągnąć.
O wschodzie słońca była już na nogach cała wieś i mieliśmy nie tylko licznych widzów, ale nawet pomocników. Nie wiadomo, kto zawiadomił milicję, dość że
w chwili, kiedy wydobyte ze studni zwłoki legły na trawie obok, przybył przedstawiciel władzy. Nadszedł energicznym krokiem i obejrzał wieprza dokładnie
i w milczeniu.
— No i tak, kurczę — rzekł wreszcie z mieszaniną zgryzoty i satysfakcji. —
Nielegalny ubój, że proszę siadać. Panie Włókniewski, co pan. . . ?
— To nie mój — zaprotestował gorąco Franek. — Ja go nie szlachtowałem.
Nie mój i nic mnie nie obchodzi!
156
— A czyj?
— Paciorków.
— Tak mi się wydawało, kurczę. Paciorek zaszlachtował?
— Nie.
— No to kto?
Zanim zdążyliśmy go powstrzymać, Michał Olszewski wystąpił.
— Ja — rzekł mężnie.
Sierżant obejrzał go z wyraźnym zdumieniem.
— Pan? Jakże. . . ? To pański?
— Nie, przecież pan słyszy. Paciorków.
— Paciorek wyraził zgodę?
— Nie wiem. Raczej nie. Nie znam Paciorka.
— Jak pan nie zna Paciorka, kurczę, to dlaczego pan zaszlachtował jego świ-
nię? Kradziona?
Michał Olszewski zachłysnął się i sczerwieniał.
— Ależ co pan! Ja nie szlachtowałem. . . To jest, tego, to w ogóle pomyłka! Ja wcale nie chciałem tego wieprza zabić!
— Jak pan nie chciał, kurczę, to dlaczego pan zabił?
— Bo ja myślałem, że to człowiek. . .
Od tego momentu zrobiła się Sodoma i Gomora. Michał Olszewski usiłował
wyjaśnić, z jakich przyczyn, oszczędzając wieprza, koniecznie chciał zabić człowieka. Nadleciał właściciel zwłok, ówże Paciorek, z piekielną awanturą, rzucając na wszystkie strony podejrzenia, jakoby zabito mu świnię przez zemstę. Ciągle tu komuś miłe zwierzątko przeszkadzało! Milicjant z uporom traktował wydarzenie
jako klasyczny przykład nielegalnego uboju, nie mogąc się tylko zdecydować, na kim ciąży odpowiedzialność za przestępstwo. Zarazem na poczekaniu próbował
przeprowadzić śledztwo w kwestii zamiaru zamordowania człowieka. Nadjechała
milicja z Węgrowa i zebrała się komisja mająca ocenić fachowość szlachtowania.
Jednogłośnie uznawszy, iż wieprz został zabity absolutnie prawidłowym, rzeź-
nickim ciosem, poszukiwano noża. Informacji, że za narzędzie zbrodni posłużyła halabarda, nikt nie brał poważnie. Paciorek przestał się awanturować, bo padły na 157
niego podejrzenia, jakoby działał w zmowie. Michał Olszewski doszczętnie za-plątał się w zeznaniach i w końcu zaczął się wypierać udziału w uboju, bo organa MO przypomniały sobie, że tu już było parę zabójstw. Wyłoniła się alternatywa: albo Michał Olszewski mordował wszystkich, w tym wieprza, albo też nieznany
sprawca zabił wieprza jako kolejną ofiarę. Z dwojga złego woleliśmy trwać przy drugiej wersji.
Po całym dniu nieopisanych komplikacji, wzmożonych przez dociekania
w kwestii dziwnego krajobrazu za oborą Franka, sprawę rozstrzygnął młody sier-
żant, który już raz pytał nas o znajomość z Łagiewką.
— Mięso zbadane, świnia zdrowa, niech ją sobie Paciorek zabiera — zade-
cydował. — Za nielegalny ubój zapłaci karę. Będzie za sprawcę, bo ja w żadnym protokole nie napiszę, że tu zaszlachtowano świnię halabardą. Jeszcze bym musiał
zbadać, skąd się wzięła muzealna halabarda. Pana Olszewskiego znam, wszystko
rozumiem i nie będę się wygłupiał. Pan tę karę Paciorkowi zwróci i wszystko
będzie w porządku. Zgoda?
Wyraziliśmy zgodę z zapałem i nareszcie wszystko wróciło do jakiej takiej
normy.
Marek nie wtrącał się do świńskiej afery, przezornie zniknąwszy z horyzontu
zaraz po wschodzie słońca. Pojawił się dopiero po odjeździe wieprza. Cała rodzina zgromadziła się w ogródku przed domem, odpoczywając po wstrząsach i usi-
łując nabrać nowych sił, bo w najbliższej perspektywie majaczyła kolejna skomplikowana noc. Połowicznie rozkopana studnia ciągle była w niebezpieczeństwie i należało się naradzić, co z tym fantem zrobić.
W ogródku znalazł nas sierżant.
— Państwo pozwolą, że się teraz przedstawię — rzekł z galanterią. — Starszy
sierżant Stanisław Bielski. Lepiej późno niż wcale.
— Bardzo nam przyjemnie — powiedziała za wszystkich Lucyna i zaprosiła
sierżanta do zajęcia miejsca w rodzinnym gronie.
Staszek Bielski usiadł na brzozowym pieńku, zdjął czapkę i powachlował się
nią. Franek westchnął.
— Już wiem, co będzie — mruknął posępnie.
158