Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Ile zarabiałeś?
- Maksymalnie? Sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie.
- Ja sto czterdzieści. Niektórzy z tych biurokratów zarabiają jeszcze więcej. Poza tym on nie ma żony.
- W tym sęk.
- Tak, ale moim zdaniem nie powinniśmy ustępować. Al ma ważną pracę, co znaczy, że ma ważnych szefów i dużo ważnych kolegów. To gruba ryba. Jakoś się do niego dobierzemy.
- Słusznie, co nam szkodzi spróbować.
W rzeczy samej. Cóż mieli do stracenia? Najwyżej przesa­dzą. Al się wystraszy, wpadnie we wściekłość, wyrzuci listy - no i co z tego? Nie można stracić czegoś, czego się nie ma.
Robili duże pieniądze. Już dawno doszli do wniosku, że nie pora na nieśmiałość. Agresywna taktyka przynosiła spektakularne rezultaty. Z każdym tygodniem przybywało listów, z każdym tygodniem rosło ich konto na Bahamach. Szwindel był absolutnie doskonały, ponieważ ich korespon­denci wiedli podwójne życie i nie mogli się nikomu poskarżyć.
 
Negocjacje trwały bardzo krótko, ponieważ rynek był prze­sycony. W Jacksonville wciąż panowała zima: noce chłodne, morze zimne, a sezon rozpoczynał się dopiero za miesiąc. W Neptune Beach i w Atlantic Beach były setki domków do wynajęcia, łącznie z tym dokładnie naprzeciwko kancelarii Trevora. Klient z Bostonu zaproponował sześćset dolarów gotówką za dwa miesiące z góry i pośrednik natychmiast się zgodził, zwłaszcza że mebli z tego domku nie sprzedałby nawet na pchlim targu, a w saloniku leżał przetarty, zalatujący pleśnią dywan. Lepsza okazja nie mogła mu się trafić.
Pierwszym zadaniem nowego lokatora było obstawienie trzech okien. Wszystkie wychodziły na ulicę i już podczas pierwszych godzin obserwacji stało się oczywiste, że Trevor ma bardzo niewielu klientów. W kancelarii nic się nie działo! Jeśli w ogóle ktoś tam pracował, to tylko sekretarka Jan, ale i ona głównie czytała czasopisma.
Do domku weszli ukradkiem inni, mężczyźni i kobiety ze starymi walizkami i wielkimi płóciennymi torbami wypeł­nionymi sprzętem elektronicznym. Stare, kruche meble wy­niesiono do pokoju od podwórza, a pokoje od ulicy szybko zastawiono ekranami, monitorami i skomplikowaną aparaturą podsłuchową.
Sam Trevor stanowiłby interesujący przypadek dla studen­tów trzeciego roku prawa. Przyjeżdżał do pracy o dziewiątej rano i przez pierwszą godzinę czytał gazetę. Poranny klient przychodził o wpół do jedenastej i po wyczerpującej trzydziestominutowej rozmowie Trevor wybywał na lunch, oczywiście do knajpy U Pete’a. Zabierał ze sobą komórkę, żeby pokazać barmanowi, jaki jest ważny, i zwykle wykonywał dwa, trzy nieistotne telefony do kolegów po fachu. Bardzo często dzwonił do swego bukmachera.
Potem wracał do kancelarii - mijając po drodze domek, z którego agenci CIA śledzili każdy jego krok - siadał za biurkiem i ucinał sobie drzemkę. Ożywał koło trzeciej po południu i pracował przez dwie godziny. Już o piątej musiał wypić kolejne piwo U Pete’a.
Towarzyszyli mu również w wyprawie do Trumble. Wyszedł z więzienia po godzinie i o szóstej wrócił do kancelarii. Podczas gdy jadł samotną kolację w barze z ostrygami przy Atlantic Boulevard, do kancelarii wszedł jeden z agentów, by w jego starej walizeczce znaleźć pięć listów od Percy’ego i Ricky’ego.
Dowódcą tej cichej armii stacjonującej w Neptune Beach był niejaki Klockner, spec od inwigilacji ulicznej, najlepszy człowiek Teddy’ego Maynarda. Jego zadaniem miało być między innymi przechwytywanie wszystkich listów przecho­dzących przez kancelarię Trevora.
Po kolacji obserwowany pojechał prosto do domu, a wów­czas listy trafiły do domku po drugiej stronie ulicy. Otworzono je, skserowano, przefaksowano do kwatery głównej, włożono z powrotem do kopert i umieszczono w walizeczce. Nie było wśród nich listu do Ala Konyersa.
Faks odebrał czuwający w Langley Deville. Przeczytał listy, po czym przekazał je do zbadania grafologom, którzy jedno­głośnie stwierdzili, że Percy i Ricky to dwie różne osoby. Następnie, wykorzystując do tego celu próbki pisma ze starych akt sądowych, bez trudu ustalili, że Percym jest były sędzia Finn Yarber, a Rickym były sędzia Hatlee Beech.
Listy do Ricky’ego przychodziły na pocztę w Neptune Beach, do skrytki wynajętej przez Aladdin North, natomiast listy do Percy’ego - co odnotowali z niejakim zaskoczeniem -na pocztę w Atlantic Beach, do skrytki wynajętej przez enig­matyczną instytucję o nazwie Laurel Ridge.
 
ROZDZIAŁ 17 
Podczas kolejnej, pierwszej od trzech tygodni wizyty w Langley Aaronowi Lake’owi towarzyszyła karawana lśniących czarnych vanów. Pędziły szybko, aż za szybko, lecz któż śmiałby się poskarżyć i komu? Minąwszy kilka posterunków kontrolnych, pomknęły w głąb kompleksu zabudowań, by gwałtownie zahamować przed drzwiami, których pilnowała grupa posępnych młodych mężczyzn o byczych karkach. Lake wszedł do budynku, gubiąc po drodze obstawę i w końcu trafił nie do bunkra, lecz do oficjalnego gabinetu Teddy’ego Maynarda, do przestronnego pomieszczenia z widokiem na mały las. Goryle zostali za drzwiami. Dwóch wielkich mężów ciepło uścisnęło sobie dłonie - wyglądało na to, że cieszą się z tego spotkania.
Najpierw najważniejsze.
- Wygrał pan w Wirginii - powiedział Teddy. - Moje gra­tulacje.
Lake niepewnie wzruszył ramionami.
- Dziękuję - odrzekł. - Jest za co.
- Odniósł pan imponujące zwycięstwo. Gubernator Tarry harował tam blisko rok. Jeszcze dwa miesiące temu popierały go wszystkie regiony wyborcze w stanie. Był nie do pobicia. Teraz nie ma już żadnych szans. Dobry biegacz nie wyprzedza za wcześnie.
- Rozmach to bardzo dziwne zwierzę - zauważył mądrze Lake. - Zwłaszcza w polityce.
- A pieniądze jeszcze dziwniejsze. Gubernator Tarry nie może zebrać ani centa, ponieważ zgarnął pan całą gotówkę. Pieniądze idą za rozmachem.
- Na pewno jeszcze nieraz to powtórzę, ale cóż... Chciał­bym panu podziękować. Dał mi pan sposobność, o jakiej nawet nie marzyłem.
- Dobrze się pan bawi?
- Niezbyt. Ale na pewno będę. Jeśli zwyciężymy.
- Zabawa zacznie się już w przyszły wtorek, w wielki superwtorek. Nowy Jork, Kalifornia, Massachusetts, Ohio, Georgia, Missouri, Maryland, Maine, Connecticut - niemal sześciuset delegatów jednego dnia! - Teddy strzelał wokoło roztańczonymi oczami, jakby już liczył głosy. - Prowadzi pan we wszystkich stanach. Aż trudno w to uwierzyć, prawda?
- Rzeczywiście.