Michael nigdy nie rozstawał się ze swoją grą. Działo się tu coś dziwnego. Brad pospiesznie wyrwał kartkę z kalendarza stojącego na biurku. „Nbele" - napisał - proszę, zadzwoń na mój pager albo na numer sali porodowej, kiedy tylko wrócicie!". Na dole złożył swój podpis i zanotował aktualną godzinę. Następnie przyczepił kartkę do drzwi.
Odetchnął głęboko. Uspokój się, powiedział sobie. Muszą być gdzieś w szpitalu. Pewnie krążą po korytarzach, snując opowieści o obcych lądujących na afrykańskich równinach.
Wjechał windą z powrotem na siódme piętro, w nadziei, że tam ich znajdzie - Michaela nie mogącego doczekać się powrotu do domu i Nbele stojącego ze skruszoną miną. Wypadając na korytarz przez wahadłowe drzwi, Brad pospiesznie się rozejrzał. Zobaczył tylko zwrócone ku niemu zdumione twarze. Szybko wypytał pielęgniarki o swojego syna i Nbele, ale żadna ich nie widziała.
Brad szybkim krokiem podszedł do windy i zaczął niecierpliwie wciskać guzik. Najpierw zajrzał do holu głównego, potem do kafeterii, by w końcu wrócić do gabinetu Nbele. Kartka była tam, gdzie ją zostawił, nietknięta. Zaczynał tracić panowanie nad sobą.
- Na litość boską, Michael, teraz to ci się naprawdę dostanie! - wymamrotał pod nosem.
Godziny wizyt dobiegły końca i większość odwiedzających poszła do domu. Brad wybiegł ze szpitala w zapadające ciemności, w nadziei, że zobaczy Michaela i Nbele, oglądających gwiazdy. Jednak tam też ich nie było. Może poszli do jego samochodu? No tak, przecież to oczywiste! Przebiegł przez lądowisko helikopterów i wpadł na parking dla lekarzy. Zbliżając się do swojego samochodu, stopniowo zwalniał kroku. W pobliżu nie było żywej duszy.
- Mikey! - krzyknął na całe gardło. - Mikey, gdzie jesteś, do cholery?
- W czym mogę panu pomóc, doktorze Hawkins? - rozległ się głos w ciemności.
Brad obrócił się na pięcie i zobaczył Sue Frankel, strażniczkę uniwersytecką i jego wieloletnią pacjentkę.
- Sue, zaraz mnie szlag trafi! - powiedział, przeczesując palcami włosy. Nie mogę znaleźć syna. Zostawiłem go przed godziną pod opieką Nbele...
- Tego Afrykanina, który pracuje na patologii?
- No właśnie - przytaknął Brad. - Nbele pilnował go, kiedy ja kończyłem cesarkę. Ale to było przeszło godzinę temu i nie mogę ich nigdzie znaleźć, i...
- Chwileczkę, panie doktorze, niech się pan uspokoi - powiedziała Sue, unosząc dłonie. - W przyrodzie nic nie ginie. Był pan w gabinecie Nbele?
- Tak, dwa razy. Znalazłem tylko Gamę Boya Mikeya. On nigdy nie rozstaje się z tą zabawką!
- Dobrze, oto, co zrobimy - powiedziała Sue uspokajającym tonem. -Pójdziemy razem do jego gabinetu, dobrze? A potem obszukamy cały szpital, od dołu do góry.
Brad ruszył za nią, zirytowany własną niecierpliwością, próbując walczyć z ogarniającym go strachem. Wyjaśnił Sue, że jego syn nigdy dotąd nie zachowywał się nierozważnie. A Nbele? Co on sobie myśli?! Brad uświadomił sobie, że zaczyna mówić bez ładu i składu. Na korytarzach szpitala nie było żywej duszy. Na drzwiach gabinetu Nbele wciąż wisiała nietknięta kartka. Brad porwał shichawkę i szybko wykręcił numer sali porodowej. Nikt z personelu nie widział Mikeya.
Sue Frankel wyjęła telefon komórkowy i przez chwilę z kimś rozmawiała. Wkrótce wszyscy strażnicy w szpitalu zostali postawieni w stan gotowości. Po kilku sekundach z głośników popłynęło wezwanie, by Nbele i Michael Hawkins zadzwonili do biura ochrony. Potem Sue i Brad wjechali na osiemnaste piętro i rozpoczęli obchód szpitala.
Trwało to przeszło godzinę. Michael i Nbele przepadli jak kamień w wodę. Nerwy Brada były napięte jak postronki. Bał się, że Michaelowi coś się stało, że leży gdzieś bezbronny, rozpaczliwie wzywając pomocy. Brada ogarniało poczucie zatrważającej bezsilności i choć wiedział, że jego obawy prawdopodobnie nie są uzasadnione, nie mógł się ich wyzbyć.
Co kilka minut dzwonili do sali porodowej, gabinetu Nbele i szefa ochrony. Wreszcie jeden ze strażników wpadł na pomysł, by poszukać samochodu Nbele. Po dziesięciu minutach znaleźli go na parkingu. Maska była zimna.
- Jest pan pewien, że nie zabrał gdzieś pańskiego syna? - spytała Sue.
- Nbele? Skąd, to człowiek godny zaufania! - Brad, zagubiony, potarł obolałe czoło. - Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Czy pański syn ma klucz do domu? Może pojechali tam taksówką.
Dlaczego sam na to nie wpadł? Brad sklął się w duchu i porwał słuchawkę najbliższego telefonu. Ściskając ją tak mocno, że kostki mu zbielały, wykręcił numer domowy. Przeczekał trzy sygnały, potem czwarty, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka. Niecierpliwie wstukał kod pozwalający na odsłuchanie wiadomości.
Była tylko jedna. Brad pobladł i powoli opuścił słuchawkę. Jego ręka drżała, a w glosie brzmiał strach.
- Porwali mi syna - powiedział cicho.
ROZDZIAŁ 18
Morgan pojechała do Brada, gdy tylko do niej zadzwonił. Zaraz za drzwiami wzięła go w ramiona i przytuliła mocno, próbując choć trochę uśmierzyć jego ból, pomóc mu, tak jak on pomógł jej, gdy tego potrzebowała.
Kiedy usiedli przy stole w kuchni, Brad powiedział jej, jak wygląda sytuacja. Wiadomość była krótka i zwięzła: jeśli chce, by jego syn żył, musi przestać węszyć wokół AmeriCare. Rozmówca powiedział, że jeszcze zadzwoni, po czym odłożył słuchawkę.
- Poznałeś jego głos? - spytała Morgan.
- Nie, mówił z obcym akcentem. - Zawiesił głos. - Ale jestem pewien, że gdzieś go już słyszałem.
- Nie był to Nbele?
- Nie, na pewno nie - powiedział Brad, kręcąc głową. - Mówił podobnie, ale to nie był on. Nbele nie jest taki. Przynajmniej tak myślę. Powierzyłem mu Mikeya.
- Właściwie jak dobrze go znasz?
- Tak jak wszyscy - powiedział, wzruszając ramionami. - Jest odludkiem.
- No to kto dzwonił?
Brad przybrał na twarz zacięty wyraz.