Stwierdził, że to interesujące wrażenie, jedyne, o którym wiedział, że sprawia mu przyjemność. Zdawał sobie sprawę, że nie bez powodu był tak przywiązany do obecnego Duncana Idaho. Kryła się w nim nadzieja, że ten człowiek przeżyje nadchodzącą rozmowę. Czasami to im się udawało. Istniało małe prawdopodobieństwo, że Duncan stanowi dla niego śmiertelne zagrożenie, ale ową możliwość należało pozostawić taką właśnie, jaką była. Leto próbował to wyjaśnić jednemu z poprzednich Duncanów... dokładnie w tym samym miejscu.
"Pomyślisz, że to dziwne, iż ja, ze swoimi mocami, mogę mówić o przypadku, szczęściu" - powiedział wtedy Leto.
Duncan był pełen gniewu:
"Nic nie pozostawiasz przypadkowi! Znam ciÄ™!"
"Jakiś ty naiwny! Przypadek jest naturą wszechświata."
"Nie przypadek, a kaprys. Twój kaprys."
"Wspaniale, Duncanie. Kaprys to najgłębsza przyjemność. Sposób, w jaki radzimy sobie z kaprysami, jest identyczny z tym, dzięki któremu wyostrzamy swe twórcze zdolności."
"Nie jesteś już nawet człowiekiem!"
Och, jakże gniewny był tamten Duncan!
Leto stwierdził, że to oskarżenie rozdrażniło go jak ziarnko piasku w oku. Trzymał się resztek swojej ludzkiej niegdyś jaźni z surowością, której nie można było zaprzeczyć, chociaż irytacja była najbardziej zbliżonym do gniewu uczuciem, jakiego był w stanie doznać.
"Twoje życie staje się kliszą" - oskarżył Duncana, na co ten wydobył z fałdów swej szaty-munduru mały ładunek wybuchowy. Jakaż niespodzianka! Leto kochał niespodzianki, nawet niemiłe.
"To coś, czego nie przewidziałem."
Tyle właśnie powiedział tamtemu Duncanowi, który stał przed nim dziwnie niezdecydowany, podczas gdy podjęcie decyzji było absolutną koniecznością.
"To mogłoby cię zabić" - powiedział Duncan.
"Przykro mi, Duncanie. Doznałbym niegroźnego zranienia, niczego więcej."
"Ale powiedziałeś, że tego nie przewidziałeś!" - głos Duncana stał się piskliwy.
"Duncan, Duncan - absolutne przewidywanie równa się dla mnie śmierci. Jakże niesamowicie nudna jest dla mnie śmierć!"
W ostatniej chwili tamten Duncan spróbował odrzucić ładunek, ale materiał eksplodował zbyt szybko. Duncan zginał. Ach, trudno - Tleilaxanie zawsze mieli następnego w swoich aksolotlowych zbiornikach.
Jedna z unoszących się nad Leto kul świętojańskich zaczęła migotać. Ogarnęło go podniecenie. Sygnał Monea! Wierny Moneo ostrzegał swojego Boga Imperatora, że do krypty schodzi Duncan.
Drzwi windy znajdującej się między dwoma korytarzami w północno-zachodniej części pomieszczenia otworzyły się. Wyszedł z nich Duncan - z tej odległości drobna figurka - ale Leto mimo to dostrzegł najdrobniejsze nawet szczegóły, choćby załamanie munduru na łokciu, które mówiło, że mężczyzna przed chwilą stał oparty o jakiś sprzęt. Tak, na jego podbródku wciąż widoczny był odcisk ręki. Duncana wyprzedzał zapach: poziom adrenaliny w jego krwi musiał być zaiste olbrzymi.
Leto wciąż milczał, obserwując zbliżającego się Duncana. Ten Duncan mimo wielu lat służby wciąż stąpał z młodzieńczą sprężystością. Mógł za to podziękować minimalnej domieszce melanżu w swoim pożywieniu. Mężczyzna miał na sobie stary atrydzki mundur czarnego koloru ze złotym jastrzębiem wyszytym na lewej piersi. Był to interesujący znak-oświadczenie: Służę honorowi dawnych Atrydów! Idaho wciąż miał czarną czuprynę, rysy ostre, znieruchomiałe, jakby wykute z kamienia, podkreślające surowy wyraz twarzy o wystających kościach policzkowych.
"Tleilaxanie dobrze robią swoje ghole" - pomyślał Leto.
Duncan miał ze sobą cienką teczkę, uszytą z tkaniny utkanej z ciemnobrązowego włókna - tę, którą nosił od wielu lat. Zazwyczaj zawierała materiały, na których mentat opierał swe sprawozdania, ale dziś wybrzuszała się pod wpływem czegoś o wiele większego.
Ixiańska rusznica laserowa.
Kiedy Idaho szedł, całą uwagę skupił na twarzy Leto. Oblicze Boga Imperatora pozostawało niepokojąco atrydzkie, o smukłych rysach, z kompletnie błękitnymi oczami, których spojrzenie co bardziej nerwowi ludzie odczuwali niemal jak fizyczną agresję. Twarz ukryta była głęboko w szarym kapturze ze skóry piaskopływaka, o której Idaho wiedział, że może błyskawicznie zwinąć się w odruchu obronnym, osłaniając jedyną część ciała, jaka pozostała z dawnego Leto.
Jego prawdziwa skóra wydawała się być zdumiewająco różowa na tle swej szarej ramy. Trudno było uniknąć myśli, że twarz Leto jest czymś nieprzyzwoitym, zagubionym okruchem człowieczeństwa schwytanym w pułapkę czegoś obcego.
Duncan zatrzymał się zaledwie sześć kroków od Wozu Królewskiego. Nawet nie starał się ukryć swej gniewnej determinacji. W ogóle nie myślał o tym, czy Leto wie o rusznicy. To imperium zbyt daleko oddaliło się od dawnej moralności Atrydów, stało się bezosobowym molochem niszczącym niewinnych. To musi się skończyć!
- Przyszedłem, by porozmawiać o Sionie i kilku innych sprawach - powiedział Idaho. Ułożył teczkę tak, by łatwo móc z niej wydobyć rusznicę.
- Bardzo dobrze - głos Leto był pełen znudzenia
- Siona jest jedyną, której udało się uciec, ale wciąż ma oparcie w swoich towarzyszach buntownikach.
- Myślisz, że o tym nie wiem?
- Znam twoją niebezpieczną tolerancję dla buntowników! Czego nie wiem, to co zawierał pakunek, który ukradła.
- Ach, to... Ma kompletne plany Twierdzy.
Idaho momentalnie stał się na powrót Dowódcą Straży Leto, głęboko wstrząśnięty takim naruszeniem bezpieczeństwa:
- Pozwoliłeś jej z tym uciec?
- Nie, to ty pozwoliłeś.
Idaho cofnął się, usłyszawszy takie oskarżenie. Znowu brał w nim górę zdecydowany na wszystko zabójca.
- To wszystko, co dostała? - zapytał.
- Razem z planami były dwa tomy, kopie moich dzienników. Ukradła je.
Idaho badał nieruchomą twarz Leto.
- Co jest w tych dziennikach? Czasami twierdzisz, że to pamiętniki, czasami że historia.
- I to, i to - po trochu. Mógłbyś je nawet nazwać podręcznikiem.
- Czy martwi cię to, że zabrała te tomy?