- Owszem, miał. Od ponad sześciu lat nie żyje. Przeszukano także jej byłe mieszkanie w Detroit. - Devane się uśmiechnął. - I to by było tyle, Landry; zapoznałem was z wynikami śledztwa. Wczoraj w nocy rozmawiałem przez telefon z generałem Curtisem, szyfrowaną linią oczywiście; prosił, bym przekazał wam te informacje, a także udzielił wszelkiej możliwej pomocy.
- A na jaką pomoc z pańskiej strony mogę liczyć?
- Praktycznie żadną. - Devane rozpromienił się jeszcze bardziej. - Bo widzicie, sierżancie Landry, ja was nie lubię. Nigdy nie lubiłem. Zamierzam dołożyć wszelkich starań, by ta misja zakończyła się waszym niepowodzeniem. Kiedy przestaniecie się cieszyć względami generała, traficie prosto w moje ręce, Landry.
- Wiadomość o tym, że mnie pan nie lubi, to chyba najprzyjemniejszy akcent dzisiejszego dnia, panie majorze - przyznał Carl. Miał ochotę cisnąć kubek z kawą prosto w twarz Devane'a. - Właściwie bardziej ucieszyłaby mnie chyba tylko wiadomość, że na Manhattanie dopadły pana zdziczałe psy. A właśnie, jak się panu tam podobało?
Uśmiech Devane'a stał się bardziej cierpki, nieprzyjemny.
- Przypuszczam, że bardziej niż wam, Landry.
- Co by pan zrobił, gdyby mnie pan wtedy znalazł? Zastrzelił mnie? Czy przesłuchał?
- Jedno albo drugie, Landry. Jedno albo drugie... Zanim wyjdziecie, jest jeszcze jedna sprawa. W wypadku - mało prawdopodobnym, zaznaczam - gdybyście coś jednak odkryli, generał przydzielił wam osobistego łącznika. - Devane sięgnął po telefon. - Clair? Przyślij do mnie kapitana Rowlanda, jeśli łaska.
Odłożył słuchawkę i dodał:
- Może nawet się znacie - przez jakiś czas służył, tak jak i wy, w oddziałach specjalnych.
W drzwiach stanął masywnie zbudowany krótko ostrzyżony mężczyzna w źle skrojonym brązowym garniturze. Na jego widok Carl omal nie wypuścił kubka z rąk. Przybysz był zbudowany jak rasowy obrońca futbolowy. Carl od razu przypomniał sobie zasłyszany poprzedniego dnia opis: kwadratowy łeb, malutkie oczka, prawie bez szyi. Wstał od biurka.
- Kapitanie Rowland, oto sierżant Landry - przedstawił ich sobie De-vane. - Nie spotkaliście się już wcześniej?
Kapitan omal nie zmiażdżył Carlowi dłoni w uścisku, Carl zaś ze wszystkich sił starał się nie pozostać mu dłużny. Spojrzawszy na jego dłoń, ujrzał otarcia na kłykciach, jakby Rowland z kimś się niedawno bił. Czując na sobie ciekawy wzrok majora, Carl skłamał najlepiej, jak umiał:
- Przykro mi, majorze Devane. Nie miałem przyjemności poznać kapitana Rowlanda.
Jakiś czas potem, wróciwszy już do biurka, długo starał się złapać normalny oddech, jakby dopiero co ukończył długi, męczący bieg. W ręce trzymał zwykłą białą wizytówkę z nazwiskiem kapitana Rowlanda i dopisanym odręcznie numerem telefonu.
- O każdej porze dnia i nocy, sierżancie - rzekł Rowland, wręczając mu ją. - Jak tylko odszuka pan to, co ma pan znaleźć, proszę zadzwonić. Przejmiemy znalezisko od pana.
W czasie spotkania z kapitanem Carl kiwał tylko potakująco głową w odpowiednich momentach. Przejmiemy znalezisko - tak próbowaliście przejąć od Merla Sawsona. Wystarczy kilka kuł w tył głowy i będziecie mieli następnego martwego weterana.
Schował wizytówkę do kieszeni na piersi i wziął z biurka porzucony tam wcześniej notatnik. Przeglądając go, natknął się na niechlujne notatki ze spotkań z różnymi ludźmi w pierwszych dniach po śmierci Merla Sawsona. Detektyw Paul Malone - powołany do służby w marynarce i wysłany na kuter patrolowy na Pacyfiku. Andrew Townes - przejechany przez samochód pod własnym domem. Troy Clemmons, student MIT i aktywista ruchu antypoborowego - albo aresztowany, albo się ukrywa po nalocie na swoje mieszkanie.
Ludzie, którzy mieli to nieszczęście, że dało się ich powiązać z Merlem i jego zgonem, albo zniknęli z Bostonu, albo zginęli jak on. Biorąc pod uwagę zrobiony poprzedniego dnia obchód sąsiednich domów i uliczek, niewiele mu tropów zostało. Na dobrą sprawę znalazł tylko stare psie kupy na podwórku. Co dalej?
Cztery dni. Jim Rowley. Anszlus.
Powiódł wzrokiem po sali redakcyjnej; zwrócił uwagę na to, jak ludzie demonstracyjnie go ignorują. Nic nowego; może za tydzień w ogóle go tu nie będzie, a wtedy do diabła z nimi wszystkimi. Przypomniał sobie słowa swojego sierżanta sprzed lat:
- Kiedy sprawy układają się źle, żołnierzu, macie zamknąć dziób i być żołnierzem.
Dobra rada. Uniwersalna.
Chwilę jeszcze przeglądał notes, ale na widok przechodzącego obok Jacka Burnsa coś przyszło mu do głowy. Odłożył notes i podszedł do stojącego pod ścianą biurka Jacka. Uśmiechnął się słabo, gdy tamten podniósł na niego wzrok.
- Cześć, Carl - zagadnął go Burns. Miał na sobie odprasowane w kant dżinsy i czarny sweter. - Jak tam było na wygnaniu?