Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Torgar zaczął biec, unosząc topór. Zaryczał, przekrzykując burzę, odpędzając strach i całą magię.
Dwa kroki przed nią rzucił się do przodu.
Poraziły go straszliwe bóle. Na jego sercu zacisnął się gwałtowny, niemożliwy do opisania magiczny uchwyt i zatrzymał go w powietrzu. Usiłował wyciągnąć ręce do przodu, by uderzyć toporem, ale nie mógł nim poruszyć. Nie mógł przedrzeć się przez ten ból, najgorszy ból w życiu.
Torgar wpadł na gigantkę, która nie ruszyła się nawet o cal, i odbił się od niej. Przez chwilę starał się utrzymać równowagę, lecz nogi miał tak samo bezużyteczne jak ręce. Zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu i spojrzał z niedowierzaniem na gigantkę.
A potem padł.
Za nim krasnoludy wbiegły do sali, wołając swego wodza, nachylając się pod uderzeniami gradu, zaś Gerti – gdyż była to ona we własnej osobie – zużywszy swoje najpotężniejsze zaklęcia, wycofała się rozsądnie pod osłoną szarży następnej bandy orków.
 
* * *
 
Shingles podczołgał się do Torgara, ignorując ból w pośladku, krew płynącą po nodze i kolejne rany. Poklepał go mocno po twarzy, krzyczał, by się ocknął.
Torgar, kaszląc, zdołał popatrzeć na swego przyjaciela.
– To boli – powiedział. – Na Moradina, zmiażdżyła mi serce!
– Tia, przecież ty masz serce z kamienia! – krzyknął na niego Shingles. – Więc przestań piszczeć!
Mówiąc to, przerzucił sobie Torgara przez ramię i ruszył z powrotem, stawiając jedną stopę przed drugą, pnąc się po oblodzonej pochyłości.
Wydostali się z sali i szli dalej. Na zewnątrz wrzała walka, krasnoludy z Mirabaru ścierały się o każdy cal terenu.
Lecz orki były niezwykle uparte, gotowe stracić dziesięciu swoich na jednego krasnoluda. Dzięki swojej przewadze parli do przodu, zdobywając korytarz za korytarzem i salę za salą.
Na południowym skraju kompleksu tuneli, Shingles z niechęcią rozkazał zawalić sufit.
– Okopcie się i przygotujcie na śmierć za Mithrilową Halę – powiedział wszystkim, nawet rannym. – Przyjęli nas jak braci, więc teraz nie zawiedziemy Battlehammerów.
Wokół rozległy się radosne okrzyki, lecz słyszał w nich pustkę. Niemal trzecia część z ich czterech setek nie nadawała się do walki, włącznie z ich sercem i duszą – Torgarem.
Mimo to krasnoludy bez szemrania wykonały to, co polecił Shingles. Ostatnie korytarze były pierwszą i najlepiej przygotowaną linią obrony. Jeśli orki chciały wypchnąć je na klif nad Doliną Strażnika, po drodze stracą setki swoich.
Krasnoludy okopały się i czekały.
Oparły rannych w nogi o solidne oparcia, dały lżejszą broń i czekały.
Opatrzyły bez narzekań lżejsze rany, niektóre nawet przywiązały broń do połamanych rąk, i czekały.
Ucałowały zmarłych na pożegnanie i czekały.
Lecz orki, zdobywszy trzy czwarte kompleksu, nie nadchodziły.
 
* * *
 
– Najbardziej uparci, jak do tej pory – zauważył Banak, gdy orki i gobliny wreszcie zaczęły odwrót. Atakowały przez blisko godzinę, rzucając się bez wahania w największy wir walki, aż stos ich ciał leżących na zakrwawionym zboczu stał się wyższy niż ten utworzony z ciał poległych we wszystkich wcześniejszych bitwach razem wziętych. Przez cały ten czas krasnoludy trwały w szeregach i na pozycjach obronnych, a orki nigdy nie znalazły się blisko zwycięstwa.
Mimo to, wciąż nacierali...
– Uparci czy raczej głupi? – odparł Tred McKnuckles.
– Gupi – uznał Ivan Bouldershoulder.
– Hi hi h... – dodał jego brat.
Śmiech Pikela urwał się, a odpowiedź Banaka nigdy nie padła z jego ust, gdyż w tej samej chwili na zachodzie zobaczyli wycofujących się żołnierzy Torgara – wylewający się z tunelu szereg rannych krasnoludów. Ci, którzy mogli, dźwigali martwych towarzyszy.
– Na Moradina – szepnął Banak pojmując, że cała walka na zboczu była zaledwie odwróceniem uwagi, mającym nie dopuścić posiłków dla Torgara.
Krasnolud zmarszczył brwi, a twarz mu się ściągnęła na widok tego pochodu. Oni dopiero niedawno dołączyli do Mithrilowej Hali... większość z nich nigdy nie widziała miejsca, dla którego porzucili swoje domy w Mirabarze.
– Zorganizowany odwrót – zauważył Ivan Bouldershoulder. – Oni nie czmychli, ich wypchli.
– Znajdź Torgara – polecił Banak – albo kogoś, kto nimi dowodzi. Dowiedz się, czy nie potrzebują naszej pomocy!
Z głośnym „Oj oj!” Pikela bracia Bouldershoulder ruszyli biegiem. Tred kiwnął głową Banakowi i pobiegł za nimi. Do wodza krasnoludów podeszło dwoje innych, ponurych i pokrytych orczą krwią.