Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Jak w Jasenovacu - powtórzyła, uśmiecha­jąc się z niepokojem.
 
Parę lat wcześniej, kiedy serbskie czołgi zamy­kały pierścień wokół Dubicy, wydostali się z Jasenovaca, jadąc na pełny gaz drogą, która dzie­sięć minut później została odcięta. Zanim wyje­chali z Dubicy, Barles zdążył uratować z płoną­cego kościoła dwa osiemnastowieczne mszały i niewielkie stare płótno przedstawiające święte­go Mikołaja, które wyciął z ramy czterema cięciami swojego victorinoxa.
- Inaczej by się spalił - powiedział.
Jadranka zrobiła mu szewską awanturę, kiedy się dowiedziała, że nie ma najmniejszego za­miaru oddać ich do żadnego muzeum ani do chorwackiego Ministerstwa Kultury.
- To się nazywa grabież - powtarzała obu­rzona, podczas gdy Marquez niemal frunął nad drogą prowadząc samochód. - Wstrętna grabież.
Przytaczane przez Barlesa argumenty, że była to ortodoksyjna cerkiew serbska i że podpalili ją sami Chorwaci, ani trochę nie zmniejszały jej oburzenia. W owym czasie Jadranka zachowy­wała jeszcze nienaruszone przedwojenne poję­cie przyzwoitości. W tamtych czasach ekipa Telewizji Hiszpańskiej w ówczesnej Jugosławii składała się z pięciu osób: ich trójka, i jeszcze dźwiękowiec Alvaro Benavent, i Maite Lizundia, młoda producentka telewizyjna, dziewczy­na jednego z muzyków z zespołu Los Ronaldos. Maite była drobna, milcząca i rezolutna. Pierwszy raz na wojnie, naśladowała we wszyst­kim Marqueza i Barlesa, chodząc za nimi ze swoim plecakiem na ramieniu i kuląc głowę, gdy spadały bomby albo przelatywały kule. W Vukovarze, w dniu, kiedy serbska artyleria pierwszy raz zaatakowała chorwacki sztab głów­ny, musieli wybierać: zejść do schronu, co oznaczało chwilowe bezpieczeństwo, ale także możliwość, że nigdy się stamtąd nie wydostaną, czy pieszo jak najszybciej oddalić się od sek­tora, gdzie koncentrowało się bombardowanie. Wybrali drugą możliwość, a Maite towarzyszy­ła im bez słowa, przez długie pół godziny, gdy posuwali się przyklejeni do murów, nie mogąc filmować, ani nawet nie mając na to cienia ochoty, kiedy wszędzie dookoła wybuchały po­ciski i zrzucały im na głowę dachówki i gałęzie drzew. Alvaro, dźwiękowiec, był człowiekiem spokojnym i zdecydowanym, kiedyś nawet chwycił kamerę i nakręcił kilka znakomitych ujęć podczas walk o Górne Radici. Ale po Vukovarze, po tym, jak cudem w ostatniej chwili udało im się uciec z Dubicy i Jasenovaca, nigdy już nie był taki jak przedtem. Barles przypomniał sobie jego ciężki oddech i palce wbite w oparcie siedzenia, kiedy pędzili samo­chodem, a w oddali na horyzoncie przesuwały się serbskie czołgi. Już nigdy nie chciał z nimi pojechać na wojnę. Teraz, powtarzał, jadąc dro­gą z Jasenovaca, rachunki z ojczyzną mam wyrównane. Całujcie mnie w dupę. Obydwaj.