Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Poranna stłuczka wydała mu się teraz błahostką. Po chwili wahania podniósł z ziemi kluczyki i wszedł z powrotem do kliniki. Ze swego gabinetu wezwał strażnika, zastanawiając się cały czas, czy powiadomić policję. Doszedł jednak do wniosku, że mogłoby to zaszkodzić dobrej opinii kliniki, a poza tym, w czym mogła tu pomóc policja... Uporawszy się z tym problemem, zatelefonował do żony, by poinformować, że zjawi się w domu nieco później, niż zamierzał.
W łazience przyjrzał się uważnie swej twarzy. Na prawym policzku, nieco nad kością policzkową, widniało rozcięcie, w którym utkwiły drobiny parkingowego żwiru. Energicznie przemył ranę środkiem dezynfekującym, próbując jednocześnie ustalić, w jakim stopniu przyczynił się do powiększenia majątku swoich napastników. Zawartość portfela oszacował na jakieś sto dolarów, kilka kart kredytowych i identyfikacyjnych z jego licencją lekarza stanu Kalifornia włącznie. Najbardziej bolała go jednak strata zegarka, był to bowiem prezent od żony. Cóż, kupi się nowy, pomyślał, kiedy rozległo się pukanie do zewnętrznych drzwi gabinetu.
Przybyły strażnik ochrony rozpływał się w przeprosinach tłumacząc, że nigdy dotąd nic podobnego się nie zdarzyło i że ogromnie żałuje, iż w chwili napadu nie było go w pobliżu. Zapewnił Richtera, że zaledwie pół godziny wcześniej przechodził tamtędy w ramach rutynowego obchodu. Doktor uspokoił go, stwierdził, że nie ma do niego pretensji, oraz że pragnie jedynie, by podobny incydent nigdy się nie powtórzył. Następnie wyjaśnił powody, dla których nie wezwał policji.
Nazajutrz doktor Richter czuł się nie najlepiej, ale złożył to na karb wydarzeń poprzedniego dnia oraz źle przespanej nocy. O piątej trzydzieści po południu poczuł się jednak tak słabo, że zaczął rozważać możliwość odwołania umówionej randki ze swą kochanką, sekretarką w dziale rejestrów medycznych kliniki. Ostatecznie zjawił się w jej mieszkaniu, lecz wyszedł wcześniej niż zwykle, by trochę odpocząć. Mimo tego przez całą noc nie zmrużył oka, przewracając się z boku na bok.
Następnego dnia był już poważnie chory. Kiedy po przeprowadzeniu kolejnego badania podniósł się znad aparatury, poczuł silne zawroty głowy. Starał się nie myśleć o ugryzieniu małpy i fatalnym kaszlu pacjenta z AIDS. Dobrze wiedział, że wirus HIV nie jest groźny przy tak przelotnym kontakcie, jednakże nie wyjaśniona przyczyna nagłej infekcji wciąż zaprzątała mu głowę. Około wpół do czwartej pojawiły się dreszcze i dokuczliwy, migrenowy ból głowy. Sądząc, że to gorączka, Richter odwołał zaplanowane na popołudnie wizyty i udał się do domu, niemal pewny, że złapał grypę. Gdy stanął w progu domu, jego żonie wystarczyło jedno spojrzenie na trupiobladą twarz i czerwone obwódki wokół oczu, by natychmiast wysłać go do łóżka. O ósmej ból głowy nasilił się tak bardzo, że Richter zdecydował się zażyć percodan. Kiedy jednak żona nalegała, by wezwać doktora Navarre’a, nazwał ją panikarką i zapewnił, że wkrótce będzie zdrów jak ryba. Połknął dalmane i zapadł w sen. Obudził się o czwartej nad ranem i słaniając się na nogach powlókł do łazienki, gdzie zwymiotował krwawym strumieniem. Zaniepokojona żona niezwłocznie zadzwoniła po pogotowie. Nie miał dość sił, by zaprotestować. Uświadomił sobie, że jest to najpoważniejsza choroba, jaka mu się dotąd przytrafiła.
1
 
20 stycznia
Coś przeszkodziło Marissie Blumenthal. Nie była pewna, czy bodziec pochodził z zewnątrz, czy z zakamarków jej własnego umysłu - w każdym razie nie mogła już się skupić. Podniosła wzrok znad książki i ku swemu zdumieniu zauważyła, że bladozimowa biel za oknem przeszła już w atramentową czerń. Nic dziwnego - dochodziła siódma wieczorem.
- Santa Madonna - mruknęła Marissa, używając jednego z wyrażeń, pozostałych z okresu dzieciństwa. Poderwała się na równe nogi i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Godziny spędzone na dwóch rozłożonych krzesłach w zacisznym kącie biblioteki Centrum Kontroli Epidemiologicznej w Atlancie dały teraz znać o sobie. Na dodatek przypomniało jej się, że jest umówiona na wieczór i że planowała wrócić do domu przed wpół do siódmej, by zdążyć się przygotować.
Dźwigając opasłe tomisko Wirusologii Fieldsa, ruszyła w stronę półki z zamówionymi pozycjami, rozprostowując jednocześnie zdrętwiałe mięśnie nóg. Wprawdzie biegała już tego ranka, lecz zamiast codziennego odcinka czterech mil, odbyła zaledwie dwumilową przebieżkę.
- Pomóc ci wrzucić tego potwora na półkę? - zażartowała pani Campbell, bibliotekarka o macierzyńskim sercu, nigdy nie rozstająca się ze swoją popielatą, wełnianą kamizelką, którą właśnie zapięła, czytelnia bowiem nie należała do najlepiej ogrzewanych pomieszczeń.
Jak w każdym dobrym żarcie, tak i w stwierdzeniu pani Campbell tkwiło ziarno prawdy. Podręcznik ważący dziesięć funtów stanowił jedną dziesiątą wagi ciała Marissy: przy swoich stu funtach Marissa mierzyła zaledwie pięć stóp. Mimo to zapytana o wzrost odpowiadała: pięć stóp i dwa cale. Nie uważała jednak za stosowne wyjaśniać, że owe dwa cale były ni mniej, ni więcej tylko wysokością obcasów. Aby odłożyć podręcznik na półkę, musiała go rozkołysać i niemalże wrzucić pomiędzy inne książki.
- Chciałabym, żeby ktoś umieścił zawartość tej książki w moim mózgu - odparła. - Taka pomoc byłaby przeze mnie mile widziana.
Pani Campbell roześmiała się cicho. Jak większość pracowników CKE była osobą przyjacielską i pełną wewnętrznego ciepła. W opinii Marissy atmosfera Centrum bardziej przypominała instytucję akademicką niż agencję federalną, który to status nadano mu w 1973 roku, głównie z powodu wszechobecnego ducha poświęcenia i całkowitego oddania nauce. Wprawdzie sekretarki, tak jak i reszta personelu, kończyły pracę o wpół do czwartej, lecz pozostali pracownicy nierzadko przesiadywali do późnych godzin nocnych, często wychodząc dopiero nad ranem. Kierowała nimi wiara w sens własnej pracy.