Każdy jest innym i nikt sobą samym.


John uśmiechnął się w milczeniu. Oprócz skórzanej kurtki miał na sobie granatowy sweter z golfem z maga­zynu łodzi podwodnej, ale mimo to drżał bez przerwy z zimna. Przed nimi zarysowała się wyraźnie linia brzegu. Rozpoczął się przypływ i woda docierała już prawie do skał.
- Wyciągnijcie wiosła - zakomenderował Rourke, zdej­mując skórzane rękawiczki. Zanurzył dłonie w wodzie z obu stron dziobu.
- Wiosłujcie rękoma - rozkazał.
Jego palce zdrętwiały w zimnej wodzie, ale nie było wyboru. Upłynęło kilka minut, zanim pokonując opór fal przypływu dotarli wreszcie w pobliże lądu. Wskoczył do wody, czując jak przedostaje się ona do jego wojskowych butów. Rubenstein zrobił to samo. Przybrzeżne fale rozbi­jały się o dziób, tworząc lodowaty prysznic. John chwycił ponton i zaczął ciągnąć go w stronę brzegu. Śnieg padał bez przerwy.
- Ruszcie się, panowie! - krzyknął do Cole’a i jego lu­dzi. - Wyskakujcie i pomóżcie nam. No, jazda!
Cole i jego trzej żołnierze wskoczyli do wody. Kapitan zaklął głośno, kiedy fala zalała go prawie po szyję
- Cicho, do cholery! - syknął Rourke. Wreszcie wyciągnęli ponton na plażę.
- Ukryjcie go pośród tych skał - Rourke zwrócił się do trzech żołnierzy - i zabezpieczcie przed przypływem.
Zdjął z ramienia broń, ściągnął gumowy ochraniacz z wylotu lufy i włożył go do torby, w której nosił parę zapa­sowych magazynków i przybory do konserwacji pistoletu. Ruszył plażą, czując wzrastające niebezpieczeństwo.
- Zabić ich! - Okrzyk był tak przeraźliwy, jak gdyby nie wydała go istota ludzka. Skierował CAR-15 w stronę, skąd krzyczano. Zapalił latarkę.
Maczeta wypadła z ręki oślepionego napastnika.
- Nie strzelać, dopóki nie będzie to konieczne! - krzyk­nął, przesuwając dźwignię bezpiecznika. Ruszył w stronę tajemniczej istoty. Zauważył, że nieznajomy jest uzbrojo­ny w rewolwer. Nagle usłyszał wiele innych głosów, do­cierających ze wszystkich stron, pomimo szumu fal i wy­cia wiatru.
Dopadł uzbrojonego przeciwnika i chwycił go za prze­gub ręki. Rewolwer upadł na ziemię. Chcąc kopnąć nie­przyjaciela, wyrzucił nogę w górę, ale nie dosięgnęła ona jego szczęki, gdyż ów przekoziołkował po piasku i w se­kundę potem stał znów gotowy do walki. Trzymał w dłoni nóż, mniejszy od maczety, ale także długi i niebezpieczny. Rourke wyciągnął z kieszeni spodni swoje małe, spręży­nowe cacko. Błysnęło ostrze. Przesunął się nieco w bok - postać podążyła za nim w ciemności. Uderzył nożem w miejsce, gdzie powinna znajdować się nerka wroga. Wy­szarpnął ostrze i zadał jeszcze jedno pchnięcie. W tej sa­mej chwili poczuł bolesne ukłucie w rękę i upuścił nóż na ziemię. Odwrócił się, czując i słysząc nadciągające nowe niebezpieczeństwo. Nadbiegło dwóch napastników, za­rośniętych i na pół okrytych zwierzęcymi skórami. Mieli długie włosy. Pierwszy z nich dzierżył włócznię, drugi miał pistolet.
Rourke sięgnął po Detonics’a. Rozległ się huk wystrzału i kula trafiła w brzuch człowieka z pistoletem. Ten wyrzu­cił ramiona w górę i runął ciężko na piasek. Drugi zaciekle ciął powietrze włócznią. John cofnął się i schylił. Ostrze świsnęło nad jego głową. Zerwał się błyskawicznie i ko­pnął dzikusa w kolano, a ten zwalił się z nóg. Z jego gardła wydobywał się ochrypły głos: “Zabić ich wszystkich! Za­bić niewiernych!”