Ja to dla moich prawnuków spisałam na później. Dzisiaj przecie nikt człowiekowi nie wierzy, co to się wtedy wyrabiało tutaj w Barmbek i w ogóle wszędzie. Czyta się jak powieść, ale wszystkiego człowiek na własnej skórze doświadczył. Ano, zostałam się sama z trzema chłopakami i malutką rentą, jak ojca pod szopą 25 na wybrzeżu Versmanna, gdzie był za sztauera, płyta ze skrzynkami pomarańcz przygniotła. „Z jego własnej winy”, usłyszałam od armatora. Więc z odszkodowania czy należytej odprawy wyszły nici. Wtedy mój najstarszy był już w policji, 46 komisariat, tutaj pan możesz przeczytać: „Herbert to się do partii nie zapisał, ale zawsze na lewicę głosował...” Bo myśmy właściwie byli starą rodziną socjałów, już mój ojciec był socjał i ojciec mojego męża też. Ano, za to Jochen, średni, jak się tutaj burdy zaczęły i nożowe rozprawy, ni z tego, ni z owego zrobił się twardym komunistą, był nawet za bojownika Czerwonego Frontu. Właściwie to ciepłe kluski, przedtem interesowały go tylko jego chrabąszcze i motyle. Przeprowadzał szkuty z portu do Kehrwiederfleet i w inne miejsca Dzielnicy Spichrzów. I raptem wyszedł na fanatyka. Tak samo jak Heinz, nasz najmłodszy, który wtedy, jak tutaj i wszędzie indziej wybory do Reichstagu się odbywały, zrobił się prawdziwym małym nazistą, a wcześniej ani słówka mi nie pisnął. Ano ni z tego, ni z owego przyszedł w mundurze SA i mowy głosił. Właściwie wesołe chłopaczysko, przez wszystkich lubiane. Też robił w Dzielnicy Spichrzów, przy wysyłce surowej kawy. Czasem po kryjomu coś mi przeszmuglował do prażenia. Pachniało wtedy w całym mieszkaniu i na schodach. Aż tu raptem... Mimo to z początku było tu jeszcze spokojnie. Nawet w niedziele, kiedy wszyscy trzej siedzieli przy kuchennym stole, a ja stałam przy palenisku. Ci dwaj tylko sobie dogryzali. A jak się robiło za głośno, z waleniem pięścią w stół, to mój Herbert przywracał spokój. Jego to ci dwaj słuchali, nawet jak był po służbie, bez munduru. Ano, ale potem były tutaj już tylko awantury. Możesz pan przeczytać, co spisałam z siedemnastego maja, kiedy to zginęło dwóch naszych towarzyszy, obaj z Reichsbannera, no, z samoobrony socjaldemokratów, tacy, co na zebraniach i przed lokalami wyborczymi pilnowali porządku. Jednego zamordowali u nas w Barmbek, drugiego w Eimsbüttel. Towarzysza Tiedemanna zastrzelili komuniści z propagandowego auta. Towarzysza Heidoma wykończyli SA-mani, jak ich przyłapał na zaklejaniu plakatów na rogu Bundesstrasse i Hohe Weide. No, ale podniósł się wrzask u nas przy kuchennym stole. - Nieee! - krzyczał Jochen. -To socjalfaszyści pierwsi do nas wygarnęli i przy tym zakatrupili swojego, tego Tiedemanna... - A mój Heinz ryknął: - To było w obronie własnej, z naszej strony to było tylko w obronie własnej! Zaczęli ci Reichsmazgaje... - Wtedy mój najstarszy, który z policyjnego raportu znał prawdę, cisnął na stół numer „Volksblattu”, a tam pisało - tutaj, możesz pan sobie przeczytać, ja to wkleiłam - „że zabity Tiedemann, z zawodu stolarz, otrzymał postrzał w górno-boczną przednią partię głowy, a z wlotu pocisku i położonego niżej wylotu wynika niezbicie, iż strzelano z wyżej położonego miejsca...” Ano, było jasne, że komuna z góry w dół i że w Eimsbüttel SA-mani pierwsi. Pomóc jednak to ani trochę nie pomogło. Kłótnia przy kuchennym stole toczyła się dalej, bo tera mój Heinz ujął się za SA i wyzwał mojego najstarszego od „policyjnych świń”, po czym z pomocą przyszedł mu akurat mój średni i mojemu Herbertowi najpaskudniej w świecie rzucił w twarz naprawdę ciężką obelgę: