Im więcej jednak mówił Ramose, tym bardziej byłem zdecydowany zabezpieczyć ciała rodziców... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Uważałem, że jestem im to winien, choć po okresie spędzonym w Domu Śmierci nie wiedziałem już, czy będą z tego mieli jakąś korzyść, czy też nie. Myśl o tym, że ciała ich trwać będą wieczność, stanowiła dla nich jedyną radość i nadzieję w dniach starości. Toteż chciałem spełnić tę nadzieję. Z pomocą Ramose zabalsamowałem i owinąłem ich ciała paskami płótna, zostając po to w Domu Śmierci przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, inaczej bowiem nie zdążyłbym ukraść tyle, by zabezpieczyć ciała moich rodziców we właściwy sposób. Nie miałem jednak dla nich żadnego grobu ani choćby drewnianej skrzynki. Toteż zaszyłem ich oboje w jedną skórę wołową, aby razem mogli żyć wiecznie.
Ale kiedy byłem już gotów do opuszczenia Domu Śmierci, zacząłem się wahać i serce drżało mi w piersi. Także i Ramose, który zauważył sprawność moich palców, prosił, żebym został jako jego pomocnik. Jako taki mogłem dobrze zarabiać i dużo kraść, i przeżyć me dni w norach Domu Śmierci nie doznając owych kłopotów, zmartwień i cierpień, które przynosi zwykłe życie, a nikt z moich przyjaciół nie wiedziałby gdzie jestem. Nie zostałem jednak w Domu Śmierci, ale dlaczego tego nie zrobiłem, choć było mi tam dobrze i niczego mi nie brakowało, odkąd przywykłem do jego lochów, nie potrafię powiedzieć.
Obmyłem się i oczyściłem jak najlepiej i wyszedłem z Domu Śmierci, a obmywacze trupów żegnali mnie przekleństwami i szyderstwami. Nie mieli jednak przy tym nic złego na myśli, był to tylko ich sposób rozmawiania z sobą, innego nie znali. Pomogli mi wynieść skórę wołową, w którą zaszyłem zabalsamowane ciała rodziców. Ale choć oczyściłem się, ludzie schodzili mi z drogi, zatykali nosy i robili obraźliwe gesty, tak bardzo przesycony byłem odorem Domu Śmierci. I nikt nie chciał podjąć się przewiezienia mnie przez Rzekę. Poczekałem więc, aż zapadła noc, wtedy nie bojąc się strażników ukradłem łódkę z nadbrzeżnego sitowia i przewiozłem ciała moich rodziców przez Rzekę, do Miasta Umarłych.
 
Rozdział 5
 
Miasto Umarłych było pilnie strzeżone także nocną porą i nie znalazłem żadnego nie strzeżonego grobu, gdzie mógłbym ukryć ciała moich rodziców, żeby żyli wiecznie i korzystali z ofiar przynoszonych bogaczom i możnym. Zaniosłem więc skórę wołową na plecach w pustynię, a słońce paliło mi grzbiet i wysysało siłę z moich członków, tak że narzekałem i myślałem, że zginę. Mimo to doniosłem skórę wołową przez góry, po karkołomnych ścieżkach, z których odważyli się korzystać tylko obdzieracze trupów, do zabronionej zwykłym śmiertelnikom doliny, gdzie są pochowani faraonowie. Szakale szczekały w ciemnościach, jadowite węże pustyni syczały na mnie, a skorpiony wyłaziły na rozgrzane skalne płyty. Ja jednak nie bałem się niczego, bo serce moje zahartowane było na wszelkie niebezpieczeństwa i, choć młody, powitałbym śmierć z radością, gdyby tylko miała na mnie ochotę. Odkąd bowiem wróciłem do światła słonecznego i ludzi, czułem znowu swą hańbę, gorzką jak soda, a życie nie miało dla mnie żadnego uroku.
Nie wiedziaÅ‚em jeszcze wtedy, że Å›mierć unika czÅ‚owieka, który pragnie umrzeć, siÄ™ga tylko po takiego, którego serce przywiÄ…zane jest mocno do życia. Toteż węże schodziÅ‚y mi z drogi, skorpiony mnie cięły, sÅ‚oneczny żar pustyni nie zdoÅ‚aÅ‚ mnie zdÅ‚awić, a strażnicy zakazanej doliny byli Å›lepi i gÅ‚usi, nie widzieli mnie i nie sÅ‚yszeli chrobotania kamieni, gdy tam zstÄ™powaÅ‚em. Gdyby bowiem mnie widzieli, byliby mnie bez zwÅ‚oki zabili i zostawili ciaÅ‚o moje dla szakali. Ale przyszedÅ‚em tam nocÄ… i może strażnicy bali siÄ™ doliny, której pilnowali, bo kapÅ‚ani zaczarowali królewskie groby najmocniejszymi zaklÄ™ciami. JeÅ›li widzieli mnie w zalewajÄ…cym dolinÄ™ Å›wietle księżyca, jak niosÅ‚em na plecach woÅ‚owÄ… skórÄ™, lub sÅ‚yszeli chrobot kamieni zsuwajÄ…cych siÄ™ po zboczu, odwracali może twarze, przykrywali gÅ‚owy rÄ…bkiem odzieży i wierzyli, że to umarli chodzÄ… po dolinie. Nie omijaÅ‚em bowiem nikogo – nawet nie mógÅ‚bym tego zrobić, ponieważ nie wiedziaÅ‚em, gdzie stojÄ… strażnicy – i wcale siÄ™ nie ukrywaÅ‚em. Tak wiÄ™c staÅ‚a przede mnÄ… otworem zakazana dolina, Å›miertelnie milczÄ…ca i w caÅ‚ej swej pustynnoÅ›ci, bardziej majestatyczna w moich oczach, niż byli kiedykolwiek za życia i na tronie sami faraonowie.
Przez całą noc krążyłem po dolinie, aby znaleźć zamurowany otwór grobowca wielkiego faraona, opatrzony pieczęcią przez kapłanów. Skoro bowiem raz już dostałem się aż tutaj, uważałem, że tylko najlepsze nadaje się dla moich rodziców. Chciałem też znaleźć grób faraona, który niezbyt dawno wsiadł do łodzi Amona, żeby ofiary dla niego wciąż jeszcze były świeże, a nabożeństwa w jego śmiertelnej kapliczce nad brzegiem Rzeki uroczyste, bo tylko to, co najlepsze, było dostatecznie dobre dla moich rodziców, skoro nie mogłem im dać ich własnego grobu.

Tematy