Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Tyle samo - odpowiedział pewnie, jak gdyby miał ukończone osiemnaście lat.
Gretchen uniosła szklankę.
- Za pomyślność najpiękniejszej ozdoby miasta Port Philip - powiedziała - rodziny Jordachów.
Wypili. Jemu nie zasmakowała szkocka whisky. Ona śpieszyła się wyraźnie, jak gdyby chciała skończyć szybko pierwszą szklankę i przed nadejściem pociągu zdążyć zamówić drugą.
- To się nazywa rodzina, prawda? - podjęła. - Słynna Jordachowska kolekcja autentycznych mumii. Nie wsiadłbyś ze mną do pociągu? Nie przeniósł się do Nowego Jorku?
- Wiesz, że tego nie mogę zrobić.
- Ja też myślałam, że nie mogę, a przecież robię - powiedziała.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego wyjeżdżasz? Co się stało?
- Bardzo wiele - odrzekła z wahaniem i pociągnęła długi łyk. - Głównie chodzi o mężczyznę... - wyzywająco spojrzała na brata. - O mężczyznę, który chce się ze mną żenić.
- Czy to Boylan?
Szeroko otworzyła oczy pociemniałe ze zdziwienia.
- Skąd wiesz?
- Tom mi powiedział.
- A on skąd wie?
A niech usłyszy, pomyślał Rudolf. Sama o to prosi. Wstydził się trochę i był zazdrosny, więc miał ochotę zrobić przykrość siostrze.
- Tom wybrał się raz tam, na wzgórze. Zajrzał do domu przez okno.
- I co zobaczył? - zapytała chłodno.
- Boylana. Całkiem nagiego.
Parsknęła metalicznym śmiechem.
- Biedny Tom! Nieszczególny miał widok. Teddy Boylan, mój drogi, to nic godnego podziwu. A może dopisało mu szczęście? Może i mnie widział całkiem nagą?
- Nie.
- Szkoda. Przynajmniej opłaciłaby mu się wyprawa. A skąd wie, że i ja tam byłam?
Pomyślał, że w jego siostrze jest jakaś surowość i dziwna skłonność do pomiatania sobą - coś, czego nigdy dawniej nie zauważył.
- Boylan pytał czy zanieść ci whisky, czy też zejdziesz napić się w salonie.
- Aha. To było wtedy. W tamtą wielką noc. Kiedyś wszystko ci szczegółowo opowiem. - Spojrzała mu w oczy. - Nie bądź taki nastroszony. Widzisz, tak się już dzieje, że siostry dorastają, zaczynają chodzić z facetami.
- Ale Boylan... Stary! Cherlak! - rzucił z goryczą.
- Ani taki stary, ani taki cherlak - odpowiedziała.
- Spodobał ci się? - zapytał oskarżycielskim tonem.
- To mi się spodobało. Spodobało mi się bardziej niż cokolwiek innego w życiu - odrzekła chłodno.
- No to czemu uciekasz?
- Bo w ostatecznym rezultacie wyszłabym za niego. A Teddy Boylan to mąż nieodpowiedni dla twojej czystej, ślicznej siostrzyczki. Zawikłana historia, prawda? Czy twoje życie jest również zawikłane? Czy i ty kryjesz wstydliwie taką czy inną mroczną, grzeszną pasję? Może to jakaś starsza pani, którą odwiedzasz w godzinach pracy męża? Może...
- Nie kpij ze mnie - przerwał szorstko.
- Przepraszam. - Pogłaskała go po ręce i skinęła na bufetowego. - Jeszcze jedną whisky - rzuciła krótko, a gdy bufetowy odszedł, mówiła dalej: - Kiedy wychodziłam z domu, mama była zalana. Wykończyła twoje urodzinowe wino. Trochę łagodności i rozsądku przydałoby się naszej rodzinie - ciągnęła tonem takim, jak gdyby omawiała dziwactwa ludzi obcych. - Stara, pijana wariatka. Nazwała mnie lafiryndą. - Gretchen parsknęła śmiechem. - Ostatnie czułe słowo pożegnania dla dziewczątka, które odjeżdża do wielkiego miasta. Wydostań się stamtąd - zasyczała - zanim do reszty zrobią z ciebie kalekę. Wydostań się z domu, w którym nikt nie ma przyjaciół, u którego drzwi nie odzywa się nigdy dzwonek.
- Ja nie jestem kaleką - wtrącił.
- Jesteś, braciszku, zlodowaciały, zastygły. Mnie nie zbujasz! Wszyscy przepadają za tobą, a ty nie dbasz wcale, czy cały świat będzie żył, czy zdechnie. Jeżeli to nie jest kalectwem, możesz mnie posadzić na wózku inwalidzkim.
Bufetowy nadszedł. Postawił przed Gretchen szklankę, którą napełnił wodą sodową do połowy.
- Do diabła! - wybuchnął Rudolf. - Skoro masz o mnie takie zdanie, niepotrzebnie tu siedzę. Nie jestem ci potrzebny, prawda?
- Nie. Chyba nie.
- Masz kwit na swój bagaż. - Podał jej świstek papieru.
- Dziękuję - odrzekła lodowato. - Na dziś spełniłeś swój dobry uczynek. Ja swój spełniłam także.
Zostawił ją przy barowym stoliku nad drugą whisky. Ładną twarz miała zaróżowioną, oczy płonące, te swoje pięknie wykrojone, szerokie usta wykrzywione lekko grymasem łakomej pożądliwości i goryczy. A wszystko to zdążyło odejść o tysiąc mil od nędznego mieszkania nad piekarnią, od ojca, matki, braci, kochanka, gdyż Gretchen była już w drodze do olbrzymiego miasta, które corocznie pochłania milion dziewcząt.
Rudolf szedł wolno w kierunku domu. Oczy miał pełne łez współczucia dla samego siebie. Mają rację, sądzą go sprawiedliwie - brat, siostra - ich zdanie o nim odpowiada rzeczywistości. Musi się zmienić. Ale jak człowiek się zmienia? Co trzeba zmienić? Geny? Chromozomy? Znak zodiaku?