Jest w gniazdku do ładowania. Wyciągają i wpycha pod elastyczną opaskę nad przegubem, na rękawie ocieplacza. Bierze oddech i kopniakiem otwiera drzwi na całą szerokość. Z dwudziestką dwójką w prawej ręce i latarką sterczącą spod opaski na lewej porusza się miękko, jak staroświecki strzelający z obu rąk pistolero. Ale widok sprawia, że Ike zastyga w pół ruchu, z latarką uniesioną do zamachu i nie odbezpieczoną bronią.
Już po raz drugi czuje dźgnięcie niewidzialnego kciuka.
To coś kuliło się u podnóża aluminiowych schodków. Łomot drzwi sprawił, że się podnosi, a wyprostowane sięga człowiekowi do pasa. Wypisz, wymaluj, wzrost demona. Na oczach przerażonego Ike’a zaczyna wytańcowywać na tylnych łapach jakiegoś walca, a gest przednich wydaje się niejasnym i nieprzyzwoitym zaproszeniem. Właściwie nie ma tułowia, poniżej wystających żeber zieje mroczne wgłębienie, zasysające z trudem powietrze. Łapy przypominają parę połamanych patyków, pokrytych krwią i zadziorami. Długi, oślizgły ogon, podobny do jaszczurczego, miota się na wszystkie strony dla zachowania równowagi.
Jednak dopiero głowa paskudztwa sprawia, że oddech więźnie w gardle Ike’a jak bryła lodu. Od ramion w górę stwór wydaje się absolutnie gładki, bezwłosy i pozbawiony rysów. Ike stoi, mruga i z wolna nabiera pewności. To nie sen, to kurewstwo istnieje. Naprawdę! A więc to Ta Rzecz, oko w oko z Ikiem... pomiot piekielny i zarazem twór ludzi, wynaturzony płód manipulacji, jakimi Claude Rains parał się w tym klasycznym horrorze Niewidzialny człowiek, majstrowania wokół rzeczy-których-nie-należy-tykać.
Ike odnajduje przełącznik, a w świetle latarki obraz okazuje się jeszcze okropniejszy. Głowa nieszczęśnika to rzeczywiście gładź, lśniąca jak chrom, lecz w smudze światła widać jednak rysy. Pod szklistą powierzchnią można dostrzec pysk podrygujący w jakiejś iście płodowej glei. Ohyda, rozwalić to kurewstwo, a kysz! Lecz kiedy unosi się lufa, stwór wykręca piruet. Z tyłu cylindrycznej głowy Ike dostrzega resztkę etykiety:
ROWA ŻYWNOŚ KRÓL MAJONE BEZ CHOLESTE
– Do diabła, kot! To kot, który wpakował łeb do słoika po majonezie.
Kot znów wykręca piruet i staje przodem do mówcy; wciąż drepce na tylnych łapach z głową uwięzłą w słoiku, odgiętą aż na grzbiet. Umęczony zwierzak tylko w tej pozycji może jakoś zaczerpnąć tchu.
– No to masz sęki, kuzynie. – Ike odkłada pistolet. Przyklęka na jedno kolano na zasłanym muszlami podjeździe. – Dawno się tak urządziłeś? Pozwól, że złożę ci wyra-auuuuu!
Zwierzak czterema łapami chwyta podaną rękę i rozdrapuje przedramię Ike’a od łokcia po czubki palców. Ike klnie i grzmoci kotem o ziemię. Zwierzak natychmiast skacze z powrotem. Ike znów nim grzmoci, lecz tym razem siada na nim okrakiem, zanim kot się pozbiera. Wciska stworzenie w muszle, w garści ma pełno oślizgłego futra, latarkę unosi jak pałkę do ogłuszania ryb. Zwierzę jednak leży bezwładnie. Zemdlało po upadku lub straciło siły po napadzie furii. Gniew pierzcha; Ike ostrożnie puka latarką o krawędź słoja. W końcu szkło pęka, a resztka mazi sprawia, że skorupa nie rozpryskuje się natychmiast. Słój rozwiera się powoli jak jajo, z którego wykluwa się pisklę.
Wyłania się opuchnięta głowa, która przybrała kształt słoja, spod warg rozpłaszczonych na szkle sterczą zęby, uszy przykleiły się do czubka łba tuż obok wyraźnego wklęśnięcia. Ike ściąga odłamki krawędzią latarki, najpierw oporządza kotu pysk, potem nozdrza. Podczas operacji zwierzak leży nieruchomo i dyszy. Kiedy na pysku nie ma już szkła, Ike na próbę puszcza futro; kotu trzeba jeszcze zetrzeć z oczu zjełczały sos. W chwili, w której Ike rozluźnia uścisk, kot znów atakuje; tym razem z wrzaskiem rzuca się na człowieka z pazurami i kłami.
Ike strąca kota.
– Ty smarojadzie głupi!
Zwierzę pada na cztery łapy i znów się rzuca, wrzeszcząc na cały głos. Ike wymierza kopniaka, lecz za słabo. Kot wspina się po ludzkiej nodze wprost ku twarzy. Ike łapie go i zrzuca, a kiedy zwierzę obraca się, by znów zaatakować, Ike już nie żałuje mukloka i mierzy w oblepiony majonezem kłębek, jakby chodziło o wykop na bramkę z pasa pięćdziesięciu jardów. Kot drze się wniebogłosy i koziołkuje nad pokrytym muszlami podjazdem. W końcu wpada mu pod łapy grunt, kot nieruchomieje, potem obiega zbiorniki propanu i wreszcie między głazami i paprociami umyka ku sosnom. Żegna go wściekle furkocący kamień, który budzi trio wron na krzaku. Ptaki wrzeszczą ochryple, kręcą się, podskakują, pomstują na kocią bezczelność. Powierzywszy wronom dalszy ciąg sprawy, Ike ciężko opiera się o stertę drewna i czeka, aż przycichnie łomot w piersiach.
A potem, jak kolejny greps w przydługim skeczu, znowu rozlega się krzyk. Nie ma nic wspólnego z kotem, dobiega z innej strony, gdzieś z dołu zza wysypiska, cichy, zdławiony i – Ike już to słyszy – z pewnością kobiecy.
– Na pomoc! Proszę, pomóó-móó-óżcie!