Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Nie odpowiedzia³ nic, tylko zakl¹³ po cichu, bo by³ tak zmordowany robot¹ i tym wyczekiwaniem denerwuj¹cym na depeszê od Moryca, ¿e upada³ wprost ze zmêczenia.
Kaza³ stangretowi jechaæ do lasku Milscha.
93
Przed starym browarem, olbrzymim budynkiem, na pó³ zrujnowanym, który niby trup le¿a³
ju¿ za miastem, kaza³ zatrzymaæ konie i zaczekaæ na siebie.
Obszed³ te opuszczone mury z powybijanymi oknami, bez drzwi, bez bram, z dachami pozapadanymi, ze œcianami porozwalanymi, co siê rud¹ ceg³¹ rozsypywa³y w grz¹skie b³oto, obszed³ jakieœ parkany os³aniaj¹ce sk³ady i po rozmiêk³ym zagonie, zapadaj¹c po kostki w b³oto wszed³ do tak zwanego lasku Milscha.
– Niech diabli wezm¹ histeryczki! – kl¹³ coraz energiczniej, bo gliniasta rozmiêk³a ziemia tak oblepia³a mu obuwie, ¿e z trudem wyci¹ga³ nogi – romantyczka jerozolimska! – dodawa³
ze z³oœci¹, bo czu³ siê œmiesznym w tej roli kochanka, zmuszonego po b³ocie lecieæ na schadzkê gdzieœ a¿ na drugi koniec miasta, do lasu, w marcu!
Dzieñ by³ posêpny, chmury p³ynê³y nisko nad ziemi¹ i rozs¹cza³y siê z wolna w drobny, przenikliwy deszcz, £ódŸ tonê³a w brudnych, prawie czarnych oparach i dymach, które le¿a-
³y niby opona nad miastem, jakby siê wspieraj¹c na tysi¹cach kominów.
Borowiecki przystan¹³ chwilê pod œcianami restauracji letniej, przypieraj¹cej do lasu, któ-
ra teraz by³a zamkniêta, okna mia³y kagañce okiennic, wielkie werandy by³y zapchane sto³a-mi i krzes³ami i drzwi pozabijane deskami, tylko pomiêdzy nagimi drzewami, nad ¿ó³c¹cymi siê ¿wirem uliczkami bieli³y siê nie posprz¹tane ³awki, zarzucone gnij¹cymi liœæmi.
Ciszej by³o za t¹ zas³on¹, ale ¿e st¹d nic nie móg³ dojrzeæ, zapuœci³ siê w lasek.
Lasek by³ nêdzny, œwierkowy i kona³ powoli, zabija³o go s¹siedztwo fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz g³êbiej, które obsusza³y okoliczne grunta i zabiera³y drzewom wszelk¹ wilgoæ, i ta rzeczka odp³ywów œcieków fabrycznych, co niby ró¿nokolorowa wstêga przewija³a siê pomiêdzy po¿ó³k³ymi drzewami, ws¹cza³a rozk³ad w te potê¿ne organizmy i roztacza³a doko³a zabójcze miazmaty72.
Pod os³on¹ drzew, na dró¿kach le¿a³ jeszcze œnieg, a drog¹, któr¹ zim¹ nikt nie jeŸdzi³, a chodzili tylko robotnicy z pobliskich wsi, ci¹gnê³y siê g³êbokie œlady stóp, wyciœniête w zielonawym przemiêk³ym œniegu.
Borowiecki œlizga³ siê po b³ocie i po œniegu, potyka³ siê o korzenie drzew i szed³ w g³¹b, nie mog¹c nigdzie dojrzeæ Lucy.
Zirytowany bezowocnym poszukiwaniem i zimnem, i t¹ wilgoci¹ przejmuj¹c¹ mia³ ju¿
zawróciæ do powozu, gdy zza grubszego drzewa, gdzie sta³a zaczajona, rzuci³a mu siê na szyjê Lucy, i z tak¹ gwa³townoœci¹, ¿e mu zrzuci³a kapelusz na ziemiê.
– Kocham ciê, Karl! – szepta³a ca³uj¹c go namiêtnie.
Odpowiedzia³ na poca³unek, ale nie rzek³ nic, bo mu siê chcia³o kl¹æ ze z³oœci.
Ujê³a go pod ramiê i spacerowali tak pomiêdzy drzewami, po rozkwaszonym, oœlizg³ym gruncie.
Las szumia³ jakoœ smutnie i g³ucho i trz¹s³ na nich razem z ig³ami schn¹cych œwierków deszcz, co z szelestem coraz g³oœniejszym trzepa³ w ga³êzie.
Lucy rozmawia³a niestrudzenie, przeplataj¹c rozmowê poca³unkami i pieszczotliwym, ko-cim przytulaniem siê do niego. Papla³a jak dzieciak o wszystkim, przeskakiwa³a z przedmiotu na przedmiot, nie koñcz¹c jednego zdania zaczyna³a drugie poca³unkiem. Wybucha³a weso³ym, szczerym œmiechem za najl¿ejszym powodem.
Wygl¹da³a przy tym przeœlicznie, w jakimœ pó³wiosennym angielskim kostiumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z ko³nierzem a la Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, spod którego jej cudowne oczy œwieci³y siê jak dwa szafiry.
94
Porywa³o j¹ to romantyczne spotkanie z kochankiem.
Nie chcia³a siê z nim spotkaæ w mieœcie, bo pragnê³a nadzwyczajnoœci jakiej b¹dŸ, pragnê³a niepokoju, dreszczu emocji. Wymyœli³a wiêc to spotkanie w lesie i teraz siê nim rozkoszowa³a ca³¹ swoj¹ dusz¹ znudzon¹, nie zwracaj¹c nawet uwagi na milczenie Karola, który odpowiada³ zaledwie monosylabami i czêsto spogl¹da³ na zegarek.
Co j¹ to obchodzi³o, by³ przy niej, czasem oddawa³ poca³unek tak namiêtnie, ¿e a¿ bia-
³aw¹ mg³¹ zachodzi³y jej oczy, mog³a mu mówiæ o swojej mi³oœci, mog³a rzucaæ mu siê co chwila w ramiona i mog³a uczuwaæ to s³odkie zdenerwowanie, przesycone obaw¹, aby ich kto nie spostrzeg³.
Ogl¹da³a siê co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdy drzewa zaszumia³y g³o-
œniej lub wrony z krzykiem zrywa³y siê z drzew i lecia³y ku miastu, przytula³a siê do niego z krzykiem przera¿enia i trzês³a siê ca³a, ¿e musia³ rozwiewaæ jej obawy poca³unkami i za-pewnieniami, ¿e s¹ zupe³nie bezpieczni.
– Karl, masz rewolwer? – zapyta³a.
– Mam.
– Wyjmij, mój zloty, mój jedyny. Widzisz, bêdê siê czuæ bezpieczniejsz¹. Nie da³byœ mnie, prawda? – szepta³a, przyciœniêta do niego.
– O, mo¿esz byæ pewn¹. Ale czego siê boisz?
– Ja nie wiem czego, ale siê bardzo bojê, bardzo – i oczy jej biega³y szybko po lesie.
– Tutaj nie ma zbójców, dajê ci s³owo.
– Gdzie¿ tam, czyta³am niedawno, ¿e w tym lesie zabili powracaj¹cego z roboty robotnika, wiem z pewnoœci¹, ¿e tutaj zabijaj¹ – wstrz¹snê³a siê nerwowo.
– B¹dŸ spokojn¹, przy mnie nic ci siê z³ego nie stanie.
– Wiem, ty musisz byæ bardzo odwa¿ny. Kocham ciê, Karl, poca³uj mnie, tylko mocno, mocno.
Zacz¹³ j¹ ca³owaæ.
– Cicho! – zawo³a³a odrywaj¹c usta od jego ust. – Ktoœ wo³a!